poniedziałek, 3 stycznia 2011

Koncerty 2010, cz.5

Konstanty Andrzej Kulka i Capella Gedanensis

K.A.Kulka był chyba autorem największego zaskoczenia jakie ktokolwiek mi w tym roku zaserwował: pojawił się mianowicie w kościele w Helu, akurat tego dnia, w którym wyruszyłem odwiedzić mieszkającą tam rodzinę. Na koncercie muzyki poważnej byłem po raz bodajże drugi w życiu i po raz pierwszy świadomie. Powiem tak: nie jestem i nigdy nie byłem specjalnym fanem perfekcji, uważam że moc muzyki wynika przede wszystkim z tego, że ona mutuje, jeśli natomiast trzymamy się określonego wzorca i odtwarzamy go perfekcyjnie to mutować nie ma szans. Tym niemniej... widzieć w akcji takiego mistrza to przeżycie nieprawdopodobne. Dwa interesujące zbiegi okoliczności: na statku, którym płynąłem na Hel czytałem biografię Paganiniego, akurat miałem okres fascynacji klasyką, głównie Chopinem – bo z tych wszystkich wielkich postaci wydaje mi się najbardziej punkowy i Paganinim właśnie – bo robiłem w tym okresie kolejne podejście do kaprysu 24 na gitarze (tym razem mnie pokonał, ale jeszcze się policzymy). Ląduję na Helu, który zawsze wydawał mi się muzycznym zadupiem, a tu taki koncert... Drugi zbieg okoliczności: kilka dni wcześniej byłem w Starogardzie Gdańskim, na koncercie Gaby Kulki, a więc córki gwiazdy tego wieczoru – koncertu, którego na skutek opieszałości akustyków niestety zobaczyć ani usłyszeć mi się nie udało. Ten świat jednak potrafi być mały.



Armia

Fakt: Budzyński daje o Bogu, którego nie ma, nie przeszkadza to jednak Armii być zespołem bardzo, bardzo silnym. Zwłaszcza na żywo. Uwielbiam ścianę dźwięków, jaką wytwarzają i chyba lubiłbym ten zespół nawet, gdyby byli naziolami (mam nadzieję, że nie muszę zaznaczać, że to był żart, na wszelki wypadek zaznaczam jednak). Na Przystanku Woodstock zagrali tak, jak pan Bóg, którego nie ma, przykazał. Waltornia na tle wyżej wymienionej ściany, cholernie mocny wokal Budzyńskiego... zdecydowanie dobry występ, choć nic specjalnego właściwie. Armia jak Armia.



Amorphous

Zespół Pająka, obecnego gitarzysty Vadera (wcześniej Esquarial), który supportował w Uchu Petera i spółkę. Supportował bardzo sympatycznie, jednak Vader sprawił, że nic mi z tego występu w pamięci nie zostało :) Kawałek solidnego, szatańskiego grania.



Vader

Pierwszy raz widziałem Vadera na Przystanku Woodstock chyba w 2003 i chyba to tamten właśnie występ zapoczątkował proces przechodzenia mojej osoby na ciemną stronę mocy. Koncert w Uchu zbiegł się mniej więcej w czasie z wojną o krzyż pod pałacem prezydenckim i publiczność zamiast skandować „Vader! Vader”, lub ew. „Napierdalać! Napierdalać”, jak podczas występów tej formacji zawsze miała w zwyczaju, skandowała „Gdzie jest krzyż! Gdzie jest krzyż!”. Peter lojalnie przyznał się, że nie wie gdzie i poszło... Vader nie ogląda się na nic, nie bierze jeńców, tylko łoi... każdy fan rozpieprzania głowy za pomocą muzyki musiał być po tym koncie bardziej niż zadowolony. Ja byłem. Jeszcze zanim Nergal podarł biblię i zaczął pojawiać się w tabloidach częste były dyskusje nt. Kto lepszy: Vader czy Behemoth... choć obecnie popularnością Behemoth bije na głowę wszystkie polskie kapele z Feelem włącznie, to jednak ja zdecydowanie wolę Vadera. Podobnie jak zdecydowanie bardziej robi mi Slayer niż Mayhem – może naciągana analogia, ale lubię się nią posługiwać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz