niedziela, 27 lutego 2011

Kury

Tymon jest jedną z tych postaci, które imponują mi w tym kraju najbardziej. Po pierwsze dlatego, że jest znakomitym muzykiem i jednym z największych (jeśli nie największym) bohaterem yassowego przewrotu, a po drugie za to, że jak już postanowi przypierdolić to trafia zawsze celnie i mocno. Pamiętacie jego wystąpienie po odebraniu Fryderyka za POLOVIRUS? Jeśli nie – odsyłam do serialu dokumentalnego „Historia polskiego rocka” - jest na youtube. A Kury... a Kury są owej precyzji i mocy kwintesencją.
Kawałki Kur są do nieprzytomności niepoprawne politycznie. Atak na wszechobecną w polskiej rzeczywistości panią Dulską jest konstruowany zgodnie z wyrosłą na gruncie PRLu tradycją, czytaj: prześmiewczy i zawoalowany tak, aby Dulska nie zrozumiała dowcipu. I nie zrozumiała – Kury przebiły się do szerszej świadomości, ale tak na dobrą sprawę nie zdobyły popularności, na jaką zasługiwały. Nikt, o ile pamiętam, nie wytoczył Tymonowi procesu, naród nie podzielił się na jego zwolenników i przeciwników, nie zaczęto o nim w tabloidach pisać jakoś szerzej... A przecież Kury atakowały nasze narodowe buractwo dużo ostrzej niż Nergal i Behemoth, których te wszystkie zaszczyty spotkały. Chyba jedynym powodem dla którego tak się nie stało było to, że atak był inteligentny i nie wprost. Myślę że każdy każdy, kto choć trochę kuma, przyzna, że „Ideałami sierpnia” prawicowcy powinni poczuć się obrażeni znacznie bardziej niż podarciem biblii w Uchu.

środa, 23 lutego 2011

Wojtek Mazolewski Quintet - premiera płyty "Smells Like Tape Spirit"

Prawdę mówiąc nie spodziewałem się po tym koncercie fajerwerków – oczywiste było, że muzycy zebrani w kwintecie Mazolewskiego potrafią grać i że na pewno będzie to koncert dobry, jednak wiedziałem, że nie uda im się wywinąć mojego mózgu na lewą stronę, tak jak udawało się to Pink Freud. Duży błąd z mojej strony, że na skutek osoby lidera obu grup kwintet postrzegałem przez pryzmat Freudów – oba składy grają zupełnie inną muzę, mają zupełnie inną energię i powinny być traktowane w stu procentach rozdzielnie. W muzyce kwintetu chodzi o coś zupełnie innego niż wywijanie mózgu na lewą stronę. Nie wywinęli – ale spodobali się bardzo.
Na premierę „Smels Like Tape Spirit”, która na skutek opieszałości wydawcy płyty okazała się być prapremierą, przyszło mnóstwo ludzi. Widać było, jak gigantyczną popularnością w trójmieście cieszy się Wojtek i o ile bliżej jego słuchaczom do Żaka niż do Miasta Aniołów – koncert PF na którym byłem kilka miesięcy wcześniej w tym drugim lokalu został frekwencyjnie pobity kilkunastokrotnie. Miło jest widzieć takie tłumy na koncercie jazzowym. Organizatorzy mięli rację walcząc z Wojtkiem o to, aby nie wstawiać do sali krzeseł – dzięki temu po prostu dużo większej ilości ludzi udało się wejść do środka.
W kwintecie Mazolewskiego grają młodzi i znakomici muzycy, czuje się świeżość, energię... cała piątka to duże osobowości, które prawdopodobnie odegrają kilka istotnych epizodów w historii jazzu. Niesamowite zgranie i dynamika, do tego duży wdzięk i pomysłowość... naprawdę słucha się ich z ogromną przyjemnością. Ponadto zespół świetnie bawi się na scenie, czym z łatwością zaraża widownię. Gdy podczas bisów zaczęli schodzić w kierunku reggae i ska miałem ochotę zacząć skakać. Pewnie gdyby zagrali jeszcze ze dwa takie bisy cały Żak by zaczął :)
Znakomity występ, dużo dobrej energii i frekwencyjny sukces – takim oto równoważnikiem zdania owo wydarzenie podsumuję :)

sobota, 19 lutego 2011

Rewolucja trwa

Zacząłem dzisiejszy dzień od obejrzenia pierwszej części „Historii polskiego rocka” kręconej dla TVP. Obejrzałem część pierwszą, potem drugą, potem trzecią... kompletnie wsiąkłem. Niby jest to opowieść, którą już wcześniej przyswoiłem za pośrednictwem innych filmów, prasy nad i podziemnej, wywiadów z jej uczestnikami, czy też dzięki własnym, bieżącym obserwacjom, jednak i tak oglądam ten materiał z wypiekami na twarzy. Uwielbiam kompendia wiedzy, przedsięwzięcia, które stawiają sobie za cel zebranie w jednym miejscu całej dostępnej wiedzy na dane zagadnienie. Takie kompendia bardzo ułatwiają wnioskowanie od szczegółu do ogółu, od skali mikro do skali makro. I właśnie jednym z takich wniosków chciałem się podzielić.
Od kiedy pamiętam zawsze dużo mówiło się o śmierci tego lub innego gatunku muzyki. Opiniotwórcze środowiska non stop uśmiercały rocka i/lub punkrocka. Punk miał się skończyć, bo po obaleniu komunizmu podobno nie było się już przeciwko czemu buntować. Rock miał się skończyć, bo po Hendrixie, Black Sabbath i Led Zeppelin podobno nie wymyślono już niczego innego i cała późniejsza muzyka rockowa miała być jedynie kopią powyższych. Potem w ogóle muzyka zaangażowana miała umrzeć na skutek rosnącej w ogromnym tempie popularności techno i dance.
Nie wiem z czego to wynika, ale ludzie cholernie lubią uogólnienia i stwierdzenia kategoryczne. Pewnie łatwiej im (nam) się funkcjonuje, mają (mamy) dzięki temu wygodne przeświadczenie o tym, że wiemy o co chodzi. Tymczasem na tym świecie jednoznacznych sytuacji prawie nie ma, zwłaszcza w życiu społeczno – kulturalnym. A co do życia artystycznego – niejednoznaczność jest wręcz artyzmu synonimem.
Sporo ludzi twierdzi, że wraz z ostatnim festiwalem w Jarocinie w latach 80-tych skończyła się kontrkultura. Skoro się skończyła, to zastanawiam się jakim cudem ja, urodzony w 1983 załapałem się na nią, co więcej – na jakąś tam śmieszną, lokalną skalę współtworzyłem. Jarocina, w takiej formie w jakiej istniał wtedy już nie ma, jest jednak Przystanek Woodstock, który wydaje mi się bardzo mocno nawiązywać do tamtej tradycji. Ferment cały czas się dzieje i ja cały czas w nim uczestniczę – choć nikt nas nie pałuje nadal jest o co walczyć. Muzyka zaangażowana nadal jest nośnikiem społecznego wkurwienia i manifestacją buntu. Głupoty opowiadam? A podarcie biblii przez Nergala w Uchu i późniejszy proces o obrazę uczuć religijnych to niby co to było? Dokładnie to samo: walka z dotychczasowym sposobem myślenia, próby wprowadzenia zmian, atak na dotychczasowy porządek. Owszem: policja nikogo na przystanku Woodstock nie bije. Ale nadal próbuje się zamykać artystom (zresztą nie tylko artystom) usta. Kontrkultura wciąż się manifestuje, chyba nawet częściej niż kiedyś, o co bohaterowie pierwszych części wspomnianego przeze mnie dokumentu stoczyli bohaterską walkę. Rewolucja trwa i ma się dobrze. Ot wniosek w skali makro, którym chciałem się podzielić.

środa, 16 lutego 2011

Trójmiasto

Ostatnio w ciągu tygodnia miałem okazję za naprawdę niewielkie pieniądze być na trzech koncertach muzyków z absolutnej czołówki sceny jazzowej, i to czołówki nie tylko krajowej, ale również światowej. Co mam na myśli mówiąc o niewielkich pieniądzach: w sumie na trzy bilety wydałem 80 zł. Co mam na myśli mówiąc o czołówce krajowej i światowej: A'freak-an project w składzie: Staroniewicz, Dyakowki, Bukowski, Herbasz, Wojtczak, Mackiewicz, Czerwiński, Okey – Ugwu, i gościnnie Możdżer; Cinc Trio w składzie: Vandermark, Lytton, Wachsmann; Maqic Quartet w składzie: Rosen, Duval, Mc Phee, Trzaska. Z braku kasy i ochoty na wycieczki na mrozie odpuściłem sobie koncert Pink Freud, który również grał w tym czasie w Sfinksie 700 w Sopocie, i który również bezapelacyjnie do czołówki sceny się zalicza. W związku z tym Postanowiłem oddać hołd miejscu mojego zamieszkania i powyższych koncertów: Trójmiastu.
Mieszkam w Trójmieście od półtora roku: trochę w Gdyni, trochę w Gdańsku. Wcześniej większość życia spędziłem na głębokiej prowincji, więc mój zachwyt tutejszym życiem kulturalnym może w dużej mierze wynikać z kontrastu – tam takiego życia w ogóle nie było, chyba żeśmy w pijanym zwidzie zaczęli je sami na jakąś śmiesznie małą skalę organizować, więc trudno, żeby nie podobało mi się w trójmieście, jednak... myślę, że mam całkiem realne powody do zachwytu.
Zacznijmy od gratisów: było ich sporo, jednak wymienię te najważniejsze dla mnie. Po pierwsze: koncert gwałtu na Chopinie na targu węglowym w Gdańsku, w wykonaniu m.in. Tymon & Polish Brass Ensemble, Rh+ i OSTRego. Po drugie: Cudawianki Festival na plaży w Gdyni, na którym wystąpili m.in. Morcheeba i Jimi Tenor & Kabu Kabu. Po trzecie: Możdżer Plus znów na Targu Węglowym – oprócz Możdżera m.in. Marcus Miller, John Scofield... Myślę, że nieczęsto się zdarza, aby miasto, chcąc zapewnić darmową rozrywkę swoim mieszkańcom, sięgało po muzykę tak ambitną. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Oprócz gratisów są jeszcze imprezy płatne, ale moim skromnym zdaniem – niskopłatne. Prężnie działa gdyńskie Ucho – w ostatnich miesiącach byłem tam chociażby na Vaderze, Magic Trio czy kolejnej edycji X-mass noise... a to kropla w morzu. Bo w Uchu dzieje się dużo, dużo więcej. Coraz ostrzej atakuje też Sopot: co chwila coś ciekawego dzieje się w Papryce – a to Tides From Nebula i Proghma-c, a to Nivea, a to Igor Falecki... w najbliższym czasie wybieram się do Papryki na koncert zespołu Gówno. Również reaktywowany Sfinks coraz bardziej się rozkręca: ostatnio A'freak-an Project i Pink Freud. W Gdańsku nieco słabiej, ale Gdańsk ma filharmonię, w której byłem na Cinc trio. Ciekawe rzeczy zaczęły dziać się w Mieście Aniołów – co czwartek są tam bardzo mocne koncerty jazzowe. Byłem tam na trio Piotra Lemańczyka i Pink Freud. Miejsce kojarzy się raczej buracko, koncerty są jednak świetne, a sam lokal ma znakomitą akustykę.
Wreszcie scena w Trójmieście jest przebogata w znakomitych artystów. Mamy Pink Freud, Tymona, Możdżera i sporo wciąż aktywnych weteranów sceny yassowej, która jakkolwiek wytraciła już impet z okresu najaktywniejszej działalności wydaje się wciąż po cichu siać ferment w muzyce. Zawsze też mocno trzyma się trójmiejskie ciężkie granie: Blindead i Proghma-c robią coraz większą karierę, tak w kraju, jak i za granicą. Wróciło wejherowskie Tehace, jest nieprawdopodobne Fulcrum – moim zdaniem jedna z najbardziej niedocenianych kapel w tym kraju.
Naprawdę mając p***dolca na puncie muzyki znakomicie czuję się w Trójmieście. Tyle.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Free jazz

Free jazz to zgiełk. Wrzask. Chaos. Totalne zaprzeczenie wszelkiej dźwiękowej estetyce, oddanie kału na praktycznie całą muzyczną kulturę. Kto normalny może słuchać Brotzmanna? Kto normalny wysiedzi na koncercie Cecila Taylora? Oczywiście nikt normalny. Całe szczęście, że normalni ludzie są mitem i nie przypominam sobie, żeby zdarzyło mi się takiego kogoś spotkać.
Uwielbiam free jazz. Uwielbiam Coltrane'a, wspomnianych wcześniej Taylora i Brotzmana, uwielbiam Erica Dolphy, Vandermarka, wszystkich wywodzących się ze sceny yassowej wymiataczy – Mazolewskiego, Tymona, Trzaskę... Możdżera też, ale jego jakoś mniej. Chyba dlatego że zmiękł. Uwielbiam hałas. Uwielbiam dźwięki które rozsadzają głowę. Miałem w życiu okresy totalnej fascynacji grindcorem, deathmetalem, breakcorem, słowem wszystkim, czego „nie da się słuchać”. Fascynacja zresztą trwa nadal, choć okres jej totalności minął.
Uwielbiam free jazz za jaja. Za to, że nie cofa się przed niczym. Za to że nikomu ani niczemu nie pozwala się krępować i zawsze robi dokładnie to co chce. Również za to, że wie czego chce. Wszyscy wymienieni wcześniej artyści są do bólu świadomi tego co grają. Sporo ludzi uważa to pewnie za dobry żart i cóż – mają prawo. Ale moim zdaniem bardzo dużo tracą. Ta muzyka naprawdę warta jest wysiłku, jaki trzeba włożyć w zrozumienie jej.

niedziela, 13 lutego 2011

Magic Quartet: Trzaska, Mc Phee, Duval, Rosen; Ucho, Gdynia

Prawdę mówiąc miałem spory dylemat, czy wybrać Magic w Uchu czy Pink Freud w Sfinxie. Najchętniej poszedłbym na oba koncerty, jednak gdybym to zrobił mój portfel zajęczałby tak żałośnie, że do końca miesiąca mógłbym mieć wyrzuty sumienia. Początkowo zdecydowałem się na Pink Freud, jednak powrót zimy sprawił, że decyzję zmieniłem.
Prawdę mówiąc z kwartetu występującego w Uchu kojarzyłem jedynie Trzaskę – wiadomo – filar sceny yassowej, uczestnik projektów takich jak Miłość, NRD, Łoskot, połowa duetu Świetlicki – Trzaska... Człowiek – instytucja po prostu. Już z zapowiedzi P. Dyakowskiego wynikało, że reszta kwartetu to co najmniej ten sam format: Dominic Duval nagrywał m.in. z Cecilem Taylorem, Jay Rosen to jeden z czołowych nowojorskich perkusistów, a Joe Mc Phee jest od kilkudziesięciu lat bardzo aktywny na scenie freejazzowej, występując zarówno jako sideman jak i bandleader. Bezapelacyjnie klasa światowa.
Panowie zagrali bardzo free, bardzo mocno, bardzo odważnie. Technika i muzyczna wyobraźnia wszystkich członków kwartetu powala. Panowie podchodzą do swoich instrumentów w sposób kompletnie niekonwencjonalny, często wzbogacając harmonię dźwiękami totalnie spoza skali. Mc Fee sporadycznie wspomagał się też głosem (w podobny sposób, jaki można czasami usłyszeć u Cecila Taylora). Mc Phee i Trzaska oprócz instrumentów standardowych obsługują też instrumenty bardzo rzadkie – Trzaska klarnet basowy, Mc Phee coś w rodzaju trąbki, ale mniejsze, krótsze... nie mam pojęcia jak się ten instrument nazywa, zresztą Dyakowski również wydawał się nie wiedzieć. Jeśli ktoś wie, co to było – będę wdzięczny za podzielenie się tą wiedzą :) Największe wrażenie podczas występu zrobiła na mnie gra Jaya Rosena – grał nietypowo, bo bez hi - hatu, niesamowicie dynamicznie. Przepysznie żonglował szmerem i hałasem i posiadał nad każdym dźwiękiem władzę absolutną. Co więcej – potrafi (za przeproszeniem) przypierdolić, co mi osobiście jako fanowi wszelkiej muzycznej ekstremy podoba się zawsze. Szkoda trochę, że kontrabas zaczął odmawiać posłuszeństwa Duvalowi, co chyba nieco skróciło występ i wybiło muzyków z rytmu. Duvala na pewno, i trudno się dziwić – właściwie całego drugiego seta spędził próbując ustawić pożądaną wysokość, a instrument notorycznie po kilu dźwiękach spadał na podłogę. Ostatni kawałek zagrał siedząc na krześle barowym, do bisa, poprzedzonego absolutnie niszczącym solem Rosena już nie wyszedł. Współczuję – gdybym był na jego miejscu byłbym przynajmniej tak samo poirytowany.
Obawiałem się trochę, że po koncercie Cinc Trio, na którym byłem kilka dni wcześniej, Magic nie zrobią na mnie większego wrażenia. Kompletnie niesłusznie. Występ był znakomity i nie da się go zapomnieć lub przejść obok niego.

sobota, 12 lutego 2011

Uwolnić muzykę! - "Kultura Remixu", Kanada 2008

Temat praw autorskich i relacji pomiędzy internetem a przemysłem fonograficznym jest dla mnie bardzo ważny – pisałem już o tym wcześniej w tym miejscu. Z przyjemnością stwierdzam, że nie jestem jedynym na świecie zwolennikiem wolnej kultury i że nie tylko moim zdaniem uwolnienie własności intelektualnej wydaje się nieuniknione.
Dla twórcy filmu „Kultura remixu” muzyka jest jedynie punktem wyjścia. Brett Gaylor pokazuje w jaki sposób skomercjalizowano kulturę, przejęto nad nią kontrolę i zaczęto ją racjonować. Pokazuje też w jaki sposób doszło do tego, że stworzony w celu czerpania materialnych zysków z (przeważnie cudzej) twórczości system zaczął pękać w szwach. Deklaruje się jako zdecydowany zwolennik zmian, bezpardonowo atakuje system, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, przy czym robi to miażdżąco celnie. Naprawdę z tezą tego filmu nie da się polemizować – chyba że jest się twardogłowym przedstawicielem artystycznej prawicy (zwrot pochodzący z filmu – cudowny moim zdaniem). Gaylor pozwala nam dostrzec, że sposób, w jaki korporacje traktują muzykę i sztukę, stosowany jest praktycznie we wszystkich dziedzinach życia – również w nauce – i że wszyscy na skutek dyktatu korporacji tracimy.
Myślę, że ten film naprawdę warto obejrzeć. Jest bardzo ważnym głosem w debacie na temat praw autorskich. Szczególnie polecam go Kazikowi Staszewskiemu, zespołowi Metallica i wszystkim pozostałym reprezentantom artystycznej prawicy.
Kultura Remixu

czwartek, 10 lutego 2011

Monolake

Muzyka elektroniczna jest pojęciem niesamowicie szerokim – zawiera w sobie zarówno klasyczne techno, d'n'b, house, breakcore, idm, jak i mnóstwo innych gatunków, które harmonicznie czy rytmicznie są od siebie zupełnie różne. Najbardziej interesujący wśród tych, którzy za tworzywo obrali sobie brzmienia cyfrowe, są twórcy wymykający się próbom zakwalifikowania ich do jednej tylko z powyższych szufladek. Monolake bezapelacyjnie zalicza się do tej właśnie grupy.
W twórczości Roberta Henke i Torstena Profrocka dominują wpływy minimalu i idm – te dwa gatunki wydają się stanowić dominantę. Charakteryzują ją oszczędność, muzyczna erudycja i pomysłowość w łączeniu dźwięków i - jakkolwiek zdarza im się sięgać po szybsze tempa – stawiają raczej na nastrój niż agresję. Właściwie każdy kawałek zespołu stanowi inny dźwiękowy wszechświat – w niektórych da się co prawda wychwycić powtarzające się brzmienia, jednak mało jest muzyków, których repertuar byłby tak zróżnicowany, a zarazem tak spójny. Jeśli miałbym wymienić twórców, którzy są Monolake najbliżsi – wskazałbym Autechre. Myślę że fani jednych na pewno nie zawiodą się sięgając po muzykę drugich. Oba zespoły polecam bardziej niż gorąco.

środa, 9 lutego 2011

Cinc Trio: Vandermark, Lytton, Wachsmann; Filharmonia Bałtycka

Czasami muzyka kompletnie wymyka się słowom. Czasami zachwyt koncertem totalnie nie przekłada się na łatwość w recenzowaniu go. Prawdę mówiąc trochę się boję, że podczas pisania recenzji wczorajszego występu Cinc Trio sytuacja będzie podobna, bo to co się tam działo nie mieści się w głowie ani w ramach określonych przez język. Przemilczeć jednak nie sposób – nawet biorąc pod uwagę fakt, że nie zdążyłem się jeszcze po tym koncercie pozbierać i nabrać do niego dystansu, był to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy koncert w moim życiu.
Myślę, że Kena Vandermarka przedstawiać nie trzeba. A jeśli trzeba – niech google zrobi to za mnie :) W Filharmonii Bałtyckiej grał na saksofonie tenorowym i klarnecie. Oprócz Vandermarka Cinc Trio stanowią weterani: Paul Lytton i Philipp Wachsmann. Każdy z nich jest muzykiem obdarzonym niespotykaną wyobraźnią i kreatywnością. Podchodzą do swoich instrumentów w sposób zupełnie wymykający się wszelkim konwencjom – tworzą zupełnie poza kanonem, poza skalą, poza rytmiką. Jednocześnie doskonale kontrolują wszystkie dźwięki budując frazę z ogromną maestrią. Cinc Trio totalnie odrzuca wszelkie ograniczenia. Panowie nie boją się sięgać po dźwięki, jakich nikt inny nie używa i łączyć je według wymyślonych przez siebie reguł, tworząc jakby nową harmonię. Słuchając ich miałem wrażenie, że poruszam się w świecie w którym 2+2 = 6790,23468 – w którą stronę bym się nie obejrzał (nie osłuchał?) trafiałem na kształt nie z tej ziemi, który był tak fascynujący, tak złożony i tak nieprzystający do tego, co widziałem (słyszałem) wcześniej, że tylko potęgował moją ekscytację tą podróżą po nieistniejącym kosmosie... pewnie to co piszę niekoniecznie jest zrozumiałe, ale prawdę mówiąc niewiele mnie to obchodzi :) Mam nadzieję, że mi wybaczycie :) Cinc Trio miażdży jaja i urywa dupę. Amen.

niedziela, 6 lutego 2011

A'freak-an Project; Sopot, Sfinks 700

O tym koncercie dowiedziałem się przypadkiem, obdzwaniając znajomych w poszukiwaniu towarzystwa do wizyty w Charlie Pubie na jam session. Zadzwoniłem mianowicie do saksofonisty z Hańby, a ten stwierdził „Do Charlie nie. Ale choć z nami gdzie indziej”. No to poszedłem.
Na scenie ogromne instrumentarium (cztery saksofony, w tym baryton i w kilku miejscach sopran, bas, perkusja, wibrafon i perkusjonalia) i mnóstwo nazwisk znanych nie tylko w trójmieście: Staroniewicz, Dyakowski, Okey-Ukwu, Herbasz, Bukowski, Mackiewicz... jakby tego było mało zapowiadający zespół przed występem Leszek Możdżer stwierdził, że nie odmówi sobie przyjemności zagrania z nimi i jak powiedział tak zrobił.
Zaczęło się słonecznie, skocznie i dość tanecznie, choć ludzi było tyle, że na taniec nie za bardzo było miejsce. Im dłużej trwał koncert, tym bardziej interesujące i abstrakcyjne krajobrazy mięliśmy okazję zwiedzać. Tyle instrumentów i osobowości na scenie dawało niewyobrażalne wprost bogactwo. Aranżacja utworów na cztery dęciaki jest po prostu mistrzostwem świata. Akordy zbiorowe były przepyszne, fantastyczne solówki, w czym zwłaszcza Staroniewicz celował i ten baryton... uwielbiam ten instrument, w zestawieniu z pozostałymi saksofonistami tworzył niespotykaną wprost przestrzeń. Jak zaznaczył ze sceny Dyakowski w jazz forum płyta A'freak-an Project dostała pięć gwiazdek na pięć możliwych. I gdybym miał oceniać na podstawie tego występu: ocena ta była w 100% zasłużona.

Znajdź więcej wykonawców takich jak Wojciech Staroniewicz w Myspace Muzyka

sobota, 5 lutego 2011

Stan'd Art "Undergrajdoł"

Jakiś czas temu odziedziczyłem po dziadku dość pokaźną kolekcję winyli. Brzmienie płyty analogowej zawsze mnie jarało – ani za pośrednictwem płyty kompaktowej, ani tym bardziej pliku mp3 nie dowiemy się się, czym tak naprawdę jest ciepły dźwięk.
Żeby dotrzeć do płyt dla mnie interesujących, musiałem przedrzeć się przez dziesiątki krążków dokumentujących konkursy piosenki radzieckiej, żołnierskiej, etc., warto jednak było. Wygrzebałem płyty Stańki, Namysłowskiego, Ptaszyna, Deuter... było też kilka płyt wykonawców, których nazwiska lub nazwy nic mi nie mówiły. Jedną z nich była płyta wydana pod szyldem Stan'd Art, tytuł „Undergrajdoł”.
Na płycie informacja o tym, że zdobyła ona jakieś Grand Prix w 1987 r (nie mam jej w tej chwili w zasięgu ręki, więc przepraszam, ale nie napiszę, jakiego GP konkretnie) oraz spis muzyków, którzy w projekcie tym brali udział. Znałem dwa nazwiska: Włodzimierza Kiniorskiego, którego, mam nadzieję, przedstawiać nie trzeba, oraz Janusz Iwańskiego, którego pamiętam z tego, że zdarzało mu się kiedyś kolaborować z Soyką (projekt Soyka, Yanina i Kompania). Właściwie wystarczyło zobaczyć, że Kinior maczał w tym projekcie palce, żeby spodziewać się czegoś konkretnego.
Płyta jest niesamowita. Stan'd Art grali jazz, jednak mocno nietypowy. Dominującą rolę na tej płycie pełni gitara basowa Mariana Zycha, który znakomicie grał klangiem. Dodajmy do tego sporo gitar brzmiących i grających trochę rockowo, rockowo brzmiących i dość mroczny nastrój - dostajemy muzykę, która, za przeproszeniem, urywa dupę. Ten mrok i specyficzna melodyka (niby free, ale jednak trzymane w ryzach), znakomite, niekonwencjonalne pomysły... najjaśniejszym punktem krążka wydaje mi się kawałek „Nowa Siła”. Zastosowali tam genialny patent: walking, ale mniej więcej dwukrotnie rzadszy niż zazwyczaj stosuje się w jazzie, perkusja grająca transowe bicie z otwieranym na 3 nucie hi-hatem (pewnie to bicie ma jakąś fachową nazwę, której niestety nie znam) i instrumenty melodyczne grające na tym free solówki... mjód!
Strasznie żałuję, że nie mam jeszcze w 3-mieście gramofonu i że nie mogę słuchać tej płyty na okrągło. A na sprowadzenie owego sprzętu czekają inne krążki, które po prostu zabijają: Laboratorium, ścieżka dźwiękowa z filmu „Seszele na niby” w wykonaniu Voo Voo, na której przeskoczyli siebie przynajmniej o dwa metry... coś z tym fantem będzie trzeba zrobić. Myślę, w kolekcji mojego dziadka znajdę jeszcze przynajmniej kilka płyt, które zasługują na opisanie w tym miejscu.

czwartek, 3 lutego 2011

The Prodigy

Uwielbiam pokręconą elektroniczną muzykę. W ogóle lubię muzykę pokręconą i muzykę elektroniczną, gdy więc obydwa te walory występują u danego artysty, to ma on duże szanse mnie zdobyć.
Pierwszymi przedstawicielami świata cyfrowych dźwięków, którzy mocniej mną wstrząsnęli, byli oczywiście The Prodigy. Użyłem słowa „oczywiście”, bo bardzo niewielu znam ludzi, którzy tym zespołem po uszach nie dostali i nie zapałali do niego miłością. Pojawili się w moim życiu jakoś równolegle z Nirvaną, gdy zacząłem wyrastać z Michaela Jacksona, New Kids On The Block i czytania Bravo i Popcornu. Jednym słowem – w głębokiej podstawówce. Na ich muzyce wychowało się całe moje pokolenie – to oni właśnie akompaniowali nam na studiach przy erotyczno – psychodelicznych doświadczeniach w każdym mieście, w którym takich doświadczeń zdarzyło mi się zażywać. Stanowili pewny sposób pogodzenia ze sobą fanów różnych muzycznych światów – przy The Prodigy znakomicie bawili się i metale, i punki, i rastamani, i hiphopowcy, i dresiarze nawet. Niesamowite jest to, że uprawiając muzykę alternatywną, agresywną i nowatorską The Prodigy udało się odnieść sukces komercyjny, i to jeszcze zanim nastąpiła era internetu. I tak na dobrą sprawę to właśnie im zawdzięczamy przepchnięcie całego techno (w czasach mojej podstawówki był to szeroki termin mieszczący w sobie ogół muzyki elektronicznej) do masowej świadomości. Oczywiście były kapele, które obficie czerpały z nowych wynalazków służących do tworzenia muzyki, jak Depeche Mode czy Kraftwerk chociażby, jednak boom na techno bezapelacyjnie zapoczątkowali The Prodigy.
Dlaczego? Moim zdaniem dlatego, że byli zespołem punkowym. Zespołem zbuntowanym, który grał, wyglądał, zachowywał się inaczej niż wszyscy przed nimi, który oferował nam coś nowego, świeżego. The Prodigy wyrośli z kultury rave, która działała na marginesie prawa, poza ustalonym porządkiem, a gdy ten porządek próbowano wśród raverów wprowadzić – również w opozycji do prawa. Mięli w sobie wściekłość, dzikość, docierali swoimi dźwiękami do tego, co w nas najbardziej pierwotne. Bez tego oczywiście można znaleźć duże grono fanów, ale nie można zostać głosem pokolenia – tak mi się przynajmniej wydaje.
Wstyd przyznać, ale jeszcze nigdy nie udało mi się zobaczyć The Prodigy na żywo. Całe szczęście jest nadzieja, że może jeszcze się uda – panowie są wciąż zespołem aktywnym i znajdującym się w znakomitej formie. W dodatku wcale nierzadko zdarza im się do Polski zawitać. Czekam więc.