niedziela, 1 maja 2011

Bleja - Between

Moje nowe dziecko - skok w bok w stronę muzyki elektronicznej. Zapraszam :)

niedziela, 13 marca 2011

Witajcie po przerwie.

Dawno nic nie napisałem na potrzeby tego bloga... cóż, przewidywałem że tak może być – wraz ze zwiększeniem aktywności muzycznej kurczy mi się niestety czas na inne rzeczy. Zdecydowanie doba jest zbyt krótka żeby zrealizować wszystkie swoje plany... a może długość doby jest w porządku, tylko praca na cały etat pożera zbyt dużą jej część. Gdyby udało się mi się uczynić swoją pasję swoją pracą – byłbym szczęśliwym człowiekiem. Z drugiej strony – jestem o tyle szczęśliwy, że mam cel do którego dążę i który mnie napędza. Osiągnąwszy ten cel musiałbym zdefiniować swoją drogę życiową na nowo, a przez to rzadko kiedy przechodzi się bezboleśnie.
W przyszły piątek po prawie półtora roku przerwy wrócę na scenę w nowej dla mnie roli perkusjonalisty. Cieszę się jak diabli – bardzo lubię grać samemu dla siebie, jednak różnica pomiędzy graniem dla siebie i koncertem jest mniej więcej taka sama jak pomiędzy masturbacją a seksem. Blisko półtora roku postu to zdecydowanie za dużo.
Na chwilę obecną udzielam się w dwóch kapelach – w Plebanii na bębnach (bębnach, nie perkusji) i na gitarze w kapeli, o której nazwę trwają walki wewnętrzne i która jest na etapie zgrywania repertuaru (w końcowym stadium tego etapu, więc prawdopodobnie też niedługo z tym projektem wyjdziemy z sali prób). Czyli znów jestem aktywnym muzykiem.
Co z tego wynika dla tego bloga? Na pewno zmniejszenie częstotliwości wpisów, choć może nie tak drastyczne jak miało to miejsce w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Zmieni się też w pewnym stopniu jego charakter – dorzucę kategorię „koncerty czynnie”, której istoty chyba się domyślacie. Zastanawiałem się przez jakiś czas, czy w ogóle jako czynny muzyk powinienem bawić się w pisanie o muzyce. Grabaż w „Gościu” stwierdził, że ludzie którzy sami grają nie powinni bawić się w ocenianiu twórczości kolegów i muszę przyznać, że miał tu sporo racji... jednak lubię to na tyle, że przynajmniej na razie nie zamierzam sobie tej przyjemności odmawiać. Zrezygnuję jednak z wygłaszania opinii niepochlebnych – będę pisał o rzeczach, które mi się podobają, a o tych, które nie – będę milczał.
Mam nadzieję, że tych kilkanaście osób, które tu zaglądają nadal będą miały przyjemność z czytania moich tekstów i że nadal będę miał przyjemność z pisania ich.

niedziela, 27 lutego 2011

Kury

Tymon jest jedną z tych postaci, które imponują mi w tym kraju najbardziej. Po pierwsze dlatego, że jest znakomitym muzykiem i jednym z największych (jeśli nie największym) bohaterem yassowego przewrotu, a po drugie za to, że jak już postanowi przypierdolić to trafia zawsze celnie i mocno. Pamiętacie jego wystąpienie po odebraniu Fryderyka za POLOVIRUS? Jeśli nie – odsyłam do serialu dokumentalnego „Historia polskiego rocka” - jest na youtube. A Kury... a Kury są owej precyzji i mocy kwintesencją.
Kawałki Kur są do nieprzytomności niepoprawne politycznie. Atak na wszechobecną w polskiej rzeczywistości panią Dulską jest konstruowany zgodnie z wyrosłą na gruncie PRLu tradycją, czytaj: prześmiewczy i zawoalowany tak, aby Dulska nie zrozumiała dowcipu. I nie zrozumiała – Kury przebiły się do szerszej świadomości, ale tak na dobrą sprawę nie zdobyły popularności, na jaką zasługiwały. Nikt, o ile pamiętam, nie wytoczył Tymonowi procesu, naród nie podzielił się na jego zwolenników i przeciwników, nie zaczęto o nim w tabloidach pisać jakoś szerzej... A przecież Kury atakowały nasze narodowe buractwo dużo ostrzej niż Nergal i Behemoth, których te wszystkie zaszczyty spotkały. Chyba jedynym powodem dla którego tak się nie stało było to, że atak był inteligentny i nie wprost. Myślę że każdy każdy, kto choć trochę kuma, przyzna, że „Ideałami sierpnia” prawicowcy powinni poczuć się obrażeni znacznie bardziej niż podarciem biblii w Uchu.

środa, 23 lutego 2011

Wojtek Mazolewski Quintet - premiera płyty "Smells Like Tape Spirit"

Prawdę mówiąc nie spodziewałem się po tym koncercie fajerwerków – oczywiste było, że muzycy zebrani w kwintecie Mazolewskiego potrafią grać i że na pewno będzie to koncert dobry, jednak wiedziałem, że nie uda im się wywinąć mojego mózgu na lewą stronę, tak jak udawało się to Pink Freud. Duży błąd z mojej strony, że na skutek osoby lidera obu grup kwintet postrzegałem przez pryzmat Freudów – oba składy grają zupełnie inną muzę, mają zupełnie inną energię i powinny być traktowane w stu procentach rozdzielnie. W muzyce kwintetu chodzi o coś zupełnie innego niż wywijanie mózgu na lewą stronę. Nie wywinęli – ale spodobali się bardzo.
Na premierę „Smels Like Tape Spirit”, która na skutek opieszałości wydawcy płyty okazała się być prapremierą, przyszło mnóstwo ludzi. Widać było, jak gigantyczną popularnością w trójmieście cieszy się Wojtek i o ile bliżej jego słuchaczom do Żaka niż do Miasta Aniołów – koncert PF na którym byłem kilka miesięcy wcześniej w tym drugim lokalu został frekwencyjnie pobity kilkunastokrotnie. Miło jest widzieć takie tłumy na koncercie jazzowym. Organizatorzy mięli rację walcząc z Wojtkiem o to, aby nie wstawiać do sali krzeseł – dzięki temu po prostu dużo większej ilości ludzi udało się wejść do środka.
W kwintecie Mazolewskiego grają młodzi i znakomici muzycy, czuje się świeżość, energię... cała piątka to duże osobowości, które prawdopodobnie odegrają kilka istotnych epizodów w historii jazzu. Niesamowite zgranie i dynamika, do tego duży wdzięk i pomysłowość... naprawdę słucha się ich z ogromną przyjemnością. Ponadto zespół świetnie bawi się na scenie, czym z łatwością zaraża widownię. Gdy podczas bisów zaczęli schodzić w kierunku reggae i ska miałem ochotę zacząć skakać. Pewnie gdyby zagrali jeszcze ze dwa takie bisy cały Żak by zaczął :)
Znakomity występ, dużo dobrej energii i frekwencyjny sukces – takim oto równoważnikiem zdania owo wydarzenie podsumuję :)

sobota, 19 lutego 2011

Rewolucja trwa

Zacząłem dzisiejszy dzień od obejrzenia pierwszej części „Historii polskiego rocka” kręconej dla TVP. Obejrzałem część pierwszą, potem drugą, potem trzecią... kompletnie wsiąkłem. Niby jest to opowieść, którą już wcześniej przyswoiłem za pośrednictwem innych filmów, prasy nad i podziemnej, wywiadów z jej uczestnikami, czy też dzięki własnym, bieżącym obserwacjom, jednak i tak oglądam ten materiał z wypiekami na twarzy. Uwielbiam kompendia wiedzy, przedsięwzięcia, które stawiają sobie za cel zebranie w jednym miejscu całej dostępnej wiedzy na dane zagadnienie. Takie kompendia bardzo ułatwiają wnioskowanie od szczegółu do ogółu, od skali mikro do skali makro. I właśnie jednym z takich wniosków chciałem się podzielić.
Od kiedy pamiętam zawsze dużo mówiło się o śmierci tego lub innego gatunku muzyki. Opiniotwórcze środowiska non stop uśmiercały rocka i/lub punkrocka. Punk miał się skończyć, bo po obaleniu komunizmu podobno nie było się już przeciwko czemu buntować. Rock miał się skończyć, bo po Hendrixie, Black Sabbath i Led Zeppelin podobno nie wymyślono już niczego innego i cała późniejsza muzyka rockowa miała być jedynie kopią powyższych. Potem w ogóle muzyka zaangażowana miała umrzeć na skutek rosnącej w ogromnym tempie popularności techno i dance.
Nie wiem z czego to wynika, ale ludzie cholernie lubią uogólnienia i stwierdzenia kategoryczne. Pewnie łatwiej im (nam) się funkcjonuje, mają (mamy) dzięki temu wygodne przeświadczenie o tym, że wiemy o co chodzi. Tymczasem na tym świecie jednoznacznych sytuacji prawie nie ma, zwłaszcza w życiu społeczno – kulturalnym. A co do życia artystycznego – niejednoznaczność jest wręcz artyzmu synonimem.
Sporo ludzi twierdzi, że wraz z ostatnim festiwalem w Jarocinie w latach 80-tych skończyła się kontrkultura. Skoro się skończyła, to zastanawiam się jakim cudem ja, urodzony w 1983 załapałem się na nią, co więcej – na jakąś tam śmieszną, lokalną skalę współtworzyłem. Jarocina, w takiej formie w jakiej istniał wtedy już nie ma, jest jednak Przystanek Woodstock, który wydaje mi się bardzo mocno nawiązywać do tamtej tradycji. Ferment cały czas się dzieje i ja cały czas w nim uczestniczę – choć nikt nas nie pałuje nadal jest o co walczyć. Muzyka zaangażowana nadal jest nośnikiem społecznego wkurwienia i manifestacją buntu. Głupoty opowiadam? A podarcie biblii przez Nergala w Uchu i późniejszy proces o obrazę uczuć religijnych to niby co to było? Dokładnie to samo: walka z dotychczasowym sposobem myślenia, próby wprowadzenia zmian, atak na dotychczasowy porządek. Owszem: policja nikogo na przystanku Woodstock nie bije. Ale nadal próbuje się zamykać artystom (zresztą nie tylko artystom) usta. Kontrkultura wciąż się manifestuje, chyba nawet częściej niż kiedyś, o co bohaterowie pierwszych części wspomnianego przeze mnie dokumentu stoczyli bohaterską walkę. Rewolucja trwa i ma się dobrze. Ot wniosek w skali makro, którym chciałem się podzielić.

środa, 16 lutego 2011

Trójmiasto

Ostatnio w ciągu tygodnia miałem okazję za naprawdę niewielkie pieniądze być na trzech koncertach muzyków z absolutnej czołówki sceny jazzowej, i to czołówki nie tylko krajowej, ale również światowej. Co mam na myśli mówiąc o niewielkich pieniądzach: w sumie na trzy bilety wydałem 80 zł. Co mam na myśli mówiąc o czołówce krajowej i światowej: A'freak-an project w składzie: Staroniewicz, Dyakowki, Bukowski, Herbasz, Wojtczak, Mackiewicz, Czerwiński, Okey – Ugwu, i gościnnie Możdżer; Cinc Trio w składzie: Vandermark, Lytton, Wachsmann; Maqic Quartet w składzie: Rosen, Duval, Mc Phee, Trzaska. Z braku kasy i ochoty na wycieczki na mrozie odpuściłem sobie koncert Pink Freud, który również grał w tym czasie w Sfinksie 700 w Sopocie, i który również bezapelacyjnie do czołówki sceny się zalicza. W związku z tym Postanowiłem oddać hołd miejscu mojego zamieszkania i powyższych koncertów: Trójmiastu.
Mieszkam w Trójmieście od półtora roku: trochę w Gdyni, trochę w Gdańsku. Wcześniej większość życia spędziłem na głębokiej prowincji, więc mój zachwyt tutejszym życiem kulturalnym może w dużej mierze wynikać z kontrastu – tam takiego życia w ogóle nie było, chyba żeśmy w pijanym zwidzie zaczęli je sami na jakąś śmiesznie małą skalę organizować, więc trudno, żeby nie podobało mi się w trójmieście, jednak... myślę, że mam całkiem realne powody do zachwytu.
Zacznijmy od gratisów: było ich sporo, jednak wymienię te najważniejsze dla mnie. Po pierwsze: koncert gwałtu na Chopinie na targu węglowym w Gdańsku, w wykonaniu m.in. Tymon & Polish Brass Ensemble, Rh+ i OSTRego. Po drugie: Cudawianki Festival na plaży w Gdyni, na którym wystąpili m.in. Morcheeba i Jimi Tenor & Kabu Kabu. Po trzecie: Możdżer Plus znów na Targu Węglowym – oprócz Możdżera m.in. Marcus Miller, John Scofield... Myślę, że nieczęsto się zdarza, aby miasto, chcąc zapewnić darmową rozrywkę swoim mieszkańcom, sięgało po muzykę tak ambitną. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Oprócz gratisów są jeszcze imprezy płatne, ale moim skromnym zdaniem – niskopłatne. Prężnie działa gdyńskie Ucho – w ostatnich miesiącach byłem tam chociażby na Vaderze, Magic Trio czy kolejnej edycji X-mass noise... a to kropla w morzu. Bo w Uchu dzieje się dużo, dużo więcej. Coraz ostrzej atakuje też Sopot: co chwila coś ciekawego dzieje się w Papryce – a to Tides From Nebula i Proghma-c, a to Nivea, a to Igor Falecki... w najbliższym czasie wybieram się do Papryki na koncert zespołu Gówno. Również reaktywowany Sfinks coraz bardziej się rozkręca: ostatnio A'freak-an Project i Pink Freud. W Gdańsku nieco słabiej, ale Gdańsk ma filharmonię, w której byłem na Cinc trio. Ciekawe rzeczy zaczęły dziać się w Mieście Aniołów – co czwartek są tam bardzo mocne koncerty jazzowe. Byłem tam na trio Piotra Lemańczyka i Pink Freud. Miejsce kojarzy się raczej buracko, koncerty są jednak świetne, a sam lokal ma znakomitą akustykę.
Wreszcie scena w Trójmieście jest przebogata w znakomitych artystów. Mamy Pink Freud, Tymona, Możdżera i sporo wciąż aktywnych weteranów sceny yassowej, która jakkolwiek wytraciła już impet z okresu najaktywniejszej działalności wydaje się wciąż po cichu siać ferment w muzyce. Zawsze też mocno trzyma się trójmiejskie ciężkie granie: Blindead i Proghma-c robią coraz większą karierę, tak w kraju, jak i za granicą. Wróciło wejherowskie Tehace, jest nieprawdopodobne Fulcrum – moim zdaniem jedna z najbardziej niedocenianych kapel w tym kraju.
Naprawdę mając p***dolca na puncie muzyki znakomicie czuję się w Trójmieście. Tyle.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Free jazz

Free jazz to zgiełk. Wrzask. Chaos. Totalne zaprzeczenie wszelkiej dźwiękowej estetyce, oddanie kału na praktycznie całą muzyczną kulturę. Kto normalny może słuchać Brotzmanna? Kto normalny wysiedzi na koncercie Cecila Taylora? Oczywiście nikt normalny. Całe szczęście, że normalni ludzie są mitem i nie przypominam sobie, żeby zdarzyło mi się takiego kogoś spotkać.
Uwielbiam free jazz. Uwielbiam Coltrane'a, wspomnianych wcześniej Taylora i Brotzmana, uwielbiam Erica Dolphy, Vandermarka, wszystkich wywodzących się ze sceny yassowej wymiataczy – Mazolewskiego, Tymona, Trzaskę... Możdżera też, ale jego jakoś mniej. Chyba dlatego że zmiękł. Uwielbiam hałas. Uwielbiam dźwięki które rozsadzają głowę. Miałem w życiu okresy totalnej fascynacji grindcorem, deathmetalem, breakcorem, słowem wszystkim, czego „nie da się słuchać”. Fascynacja zresztą trwa nadal, choć okres jej totalności minął.
Uwielbiam free jazz za jaja. Za to, że nie cofa się przed niczym. Za to że nikomu ani niczemu nie pozwala się krępować i zawsze robi dokładnie to co chce. Również za to, że wie czego chce. Wszyscy wymienieni wcześniej artyści są do bólu świadomi tego co grają. Sporo ludzi uważa to pewnie za dobry żart i cóż – mają prawo. Ale moim zdaniem bardzo dużo tracą. Ta muzyka naprawdę warta jest wysiłku, jaki trzeba włożyć w zrozumienie jej.