sobota, 8 stycznia 2011

Kobong

Kobong działał przez cztery lata, w trakcie których nagrał dwie płyty. Gdy zaczynali, miałem lat 11, gdy kończyli – 15. Mieszkałem na kompletnym zadupiu, gdzie jedyną styczność z sensowną muzyką miałem poprzez program „Clipol” - pamięta ktoś jeszcze taką audycję? I chyba właśnie w tym programie usłyszałem Kobonga po raz pierwszy. Usłyszałem „Rege” - kawałka oczywiście jeszcze wtedy ani nie byłem w stanie skumać, ani docenić, jednak zapamiętałem.

Tak na dobrą sprawę Kobongiem mocniej dostałem po łbie mając już lat dwadzieścia kilka – do szerszej świadomości zaczęły się wtedy przebijać składy takie jak Meshuggah czy The Dillinger Escape Plan (co by nie mówić o Toolu, owo przebicie się w dużej mierze takie granie właśnie im zawdzięcza).W Polsce również zaczęły pojawiać się składy idące tym tropem, określane idiotycznym zwrotem „mathcore” - Ketha, Moja Adrenalina... Grałem wcześniej w kapeli mocno zorientowanej na Dream Theater, próbującej walczyć nieco z rytmiką, więc z połamanymi rytmami byłem nie tylko oswojony, ale też połączony miłością szczerą. Szybko odkryłem, że polska scena w tej szufladce stanowi moją ulubioną. I że prawdziwym ojcem takiego grania jest Kobong właśnie.

Gdzieś wyczytałem, że nazwa Kobong pochodzi z języka aborygenów. Że ci robili sobie rytuały, podczas których tańcem, muzyką i różnego rodzaju naturalnymi środkami psychoaktywnymi wprowadzali się w trans i w tym transie zdarzało im się krzyczeć. Krzyk często przypominał ryk jakiegoś zwierzęcia, rada starszych określała jakie to było zwierzę i wiadomo już było, że tym właśnie zwierzęciem krzyczący był w poprzednim wcieleniu. Zwierzę to Aborygeni określać mięli jako Kobong. Nie zweryfikowałem, czy tak było faktycznie, czy nie. Wiem natomiast, że panowie z Kobonga lubili dziennikarzy wpuszczać w maliny i musieli mieć przy tym kupę śmiechu. Weźmy wspomniane „Rege”, obok „Przeciwko” chyba największy przebój kapeli, który, zgodnie ze słowami któregoś dziennikarza (nazwiska ani tytułu gazety macierzystej nie pamiętam niestety) dotyczył „chęci poślubienia bliżej nieokreślonej Wandy”. Inny motyw:
-Co oznacza tytuł „Chmury nie było”?
-Że na ten album przygotowaliśmy piosenkę „Chmura”, która jednak się na nim nie ukazała.
Piękne, nieprawdaż? Nie wykluczałbym opcji, że geneza nazwy również jest żartem z dziennikarzy, lub po prostu legendą, wymyśloną, żeby się odczepili.

Kobong bardzo mocno wyprzedził swój czas. Osławione nieparzyste podziały były oczywiście bardzo istotną innowacją, jednak na pewno nie jedyną i chyba też nie najważniejszą. To chyba pierwsza kapela w Polsce, która doszła do wniosku, że wszystko można. Tak jak w jazzie odkryli to John Coltrane, Ornette Coleman, czy Cecil Taylor. Dość podobna sytuacja była z zespołem Kinsky, działającym mniej więcej równolegle, również w Polsce Zespołem równie odważnym, jednak chyba nieco mniej pomysłowym. Do dziś debiut Kobonga miażdży jaja, a „Chmury nie było” do dziś jest materiałem, w którym za każdym uważnym przesłuchaniem odkrywa się coś nowego. I chyba do dziś Kobong jest obok Slayera moją ulubioną ciężko grającą kapelą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz