sobota, 19 lutego 2011

Rewolucja trwa

Zacząłem dzisiejszy dzień od obejrzenia pierwszej części „Historii polskiego rocka” kręconej dla TVP. Obejrzałem część pierwszą, potem drugą, potem trzecią... kompletnie wsiąkłem. Niby jest to opowieść, którą już wcześniej przyswoiłem za pośrednictwem innych filmów, prasy nad i podziemnej, wywiadów z jej uczestnikami, czy też dzięki własnym, bieżącym obserwacjom, jednak i tak oglądam ten materiał z wypiekami na twarzy. Uwielbiam kompendia wiedzy, przedsięwzięcia, które stawiają sobie za cel zebranie w jednym miejscu całej dostępnej wiedzy na dane zagadnienie. Takie kompendia bardzo ułatwiają wnioskowanie od szczegółu do ogółu, od skali mikro do skali makro. I właśnie jednym z takich wniosków chciałem się podzielić.
Od kiedy pamiętam zawsze dużo mówiło się o śmierci tego lub innego gatunku muzyki. Opiniotwórcze środowiska non stop uśmiercały rocka i/lub punkrocka. Punk miał się skończyć, bo po obaleniu komunizmu podobno nie było się już przeciwko czemu buntować. Rock miał się skończyć, bo po Hendrixie, Black Sabbath i Led Zeppelin podobno nie wymyślono już niczego innego i cała późniejsza muzyka rockowa miała być jedynie kopią powyższych. Potem w ogóle muzyka zaangażowana miała umrzeć na skutek rosnącej w ogromnym tempie popularności techno i dance.
Nie wiem z czego to wynika, ale ludzie cholernie lubią uogólnienia i stwierdzenia kategoryczne. Pewnie łatwiej im (nam) się funkcjonuje, mają (mamy) dzięki temu wygodne przeświadczenie o tym, że wiemy o co chodzi. Tymczasem na tym świecie jednoznacznych sytuacji prawie nie ma, zwłaszcza w życiu społeczno – kulturalnym. A co do życia artystycznego – niejednoznaczność jest wręcz artyzmu synonimem.
Sporo ludzi twierdzi, że wraz z ostatnim festiwalem w Jarocinie w latach 80-tych skończyła się kontrkultura. Skoro się skończyła, to zastanawiam się jakim cudem ja, urodzony w 1983 załapałem się na nią, co więcej – na jakąś tam śmieszną, lokalną skalę współtworzyłem. Jarocina, w takiej formie w jakiej istniał wtedy już nie ma, jest jednak Przystanek Woodstock, który wydaje mi się bardzo mocno nawiązywać do tamtej tradycji. Ferment cały czas się dzieje i ja cały czas w nim uczestniczę – choć nikt nas nie pałuje nadal jest o co walczyć. Muzyka zaangażowana nadal jest nośnikiem społecznego wkurwienia i manifestacją buntu. Głupoty opowiadam? A podarcie biblii przez Nergala w Uchu i późniejszy proces o obrazę uczuć religijnych to niby co to było? Dokładnie to samo: walka z dotychczasowym sposobem myślenia, próby wprowadzenia zmian, atak na dotychczasowy porządek. Owszem: policja nikogo na przystanku Woodstock nie bije. Ale nadal próbuje się zamykać artystom (zresztą nie tylko artystom) usta. Kontrkultura wciąż się manifestuje, chyba nawet częściej niż kiedyś, o co bohaterowie pierwszych części wspomnianego przeze mnie dokumentu stoczyli bohaterską walkę. Rewolucja trwa i ma się dobrze. Ot wniosek w skali makro, którym chciałem się podzielić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz