poniedziałek, 14 lutego 2011

Free jazz

Free jazz to zgiełk. Wrzask. Chaos. Totalne zaprzeczenie wszelkiej dźwiękowej estetyce, oddanie kału na praktycznie całą muzyczną kulturę. Kto normalny może słuchać Brotzmanna? Kto normalny wysiedzi na koncercie Cecila Taylora? Oczywiście nikt normalny. Całe szczęście, że normalni ludzie są mitem i nie przypominam sobie, żeby zdarzyło mi się takiego kogoś spotkać.
Uwielbiam free jazz. Uwielbiam Coltrane'a, wspomnianych wcześniej Taylora i Brotzmana, uwielbiam Erica Dolphy, Vandermarka, wszystkich wywodzących się ze sceny yassowej wymiataczy – Mazolewskiego, Tymona, Trzaskę... Możdżera też, ale jego jakoś mniej. Chyba dlatego że zmiękł. Uwielbiam hałas. Uwielbiam dźwięki które rozsadzają głowę. Miałem w życiu okresy totalnej fascynacji grindcorem, deathmetalem, breakcorem, słowem wszystkim, czego „nie da się słuchać”. Fascynacja zresztą trwa nadal, choć okres jej totalności minął.
Uwielbiam free jazz za jaja. Za to, że nie cofa się przed niczym. Za to że nikomu ani niczemu nie pozwala się krępować i zawsze robi dokładnie to co chce. Również za to, że wie czego chce. Wszyscy wymienieni wcześniej artyści są do bólu świadomi tego co grają. Sporo ludzi uważa to pewnie za dobry żart i cóż – mają prawo. Ale moim zdaniem bardzo dużo tracą. Ta muzyka naprawdę warta jest wysiłku, jaki trzeba włożyć w zrozumienie jej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz