niedziela, 5 grudnia 2010

Krzyk

Krzyk zawsze był dla mnie punktem wyjścia. Nie miłość. Nie ból. Nie radość. Nie smutek. Właśnie krzyk.
Nie krzyczę po to, żeby coś osiągnąć, chyba że mówimy o osiągnięciu jakiegoś stanu świadomości. Gdy krzyczę, bardzo wyraźnie czuję wpływ tych wszystkich substancji które działają w moim organizmie mocniej niż normalnie i jest to cholernie przyjemne uczucie. W pewnym sensie krzyk jest dla mnie narkotykiem po prostu.
Na warszawskim koncercie Slayera nie krzyczał prawie nikt – pewnie ludzie nie zdążyli się jeszcze upić. Możliwe też, że zadziałał brzmieniowy handicap, o autorstwo którego podejrzewam ekipę Metallicy – ludzie nie dostali po uszach od początku tak jak powinni byli, więc emocje opadły. Był jednak taki moment, gdy Lombardo zagrał solówkę. Wiadomo, jak Lombardo gra – nie widzę sensu żeby się nad tym rozwodzić. Zacząłem w tym momencie krzyczeć, z całej siły. Nie wiem, czy krzyczał ktoś jeszcze, całkiem możliwe, bo temperatura urosła w tym momencie tak, że aż parzyło. Ten krzyk nie był długi, ale zdarł mi gardło – chrypiałem przez 2 dni.
Chcę jeszcze kiedyś tak krzyknąć. Chyba niczego nie chcę bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz