sobota, 25 grudnia 2010

Koncerty 2010, cz.1

Mijający rok 2010 był zdecydowanie rokiem najbardziej obfitym w koncerty, w których miałem przyjemność uczestniczyć biernie, w całym moim dotychczasowym życiu. Każdy z tych występów zasługuje na kilka słów. Oto pierwsza część koncertowego podsumowania 2010 r.

Władysław Komendarek.

Legenda polskiej muzyki elektronicznej. Człowiek, który na scenie występuje sam, a robi takie zamieszanie, jakby było go tam przynajmniej 10 :). Występ bardzo dopracowany zarówno muzycznie jak i wizualnie. Komendarek genialnie stopniował napięcie, zaczynając od syntetyzatorowych świergotów w stylu dawnego Jarre'a, stopniowo atakując w sposób coraz bardziej nowoczesny, ostrzejszy, energetyczny. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Jeden minus – w Uchu na okoliczność koncertu Komendarka postawiono krzesła, a tej muzyki zdecydowanie nie powinno się słuchać na siedząco. Jest bardzo żywiołowa, często taneczna. Z drugiej strony – ludzi przyszło tak mało, że gdyby nie to, klub mógłby wydawać się pusty. I to mogłoby stanowić jeszcze większy minus.


Weatherstorm

Młodziutki zespół bodajże z Gdyni, nie wiem nawet czy jeszcze grają – od tamtego występu nigdzie nie widziałem plakatu z ich występu. Koncert sympatyczny, grali z jajem, pasją, całkiem, jak na tak młodych chłopaków solidnie, choć prochu nie wymyślili – zespół jakich setki. Na minus – cover „YYZ” Rush, który zagrali na bis, zupełnie im nie wyszedł.


Anthrax

Pierwsza kobyła, z którą w mijającym roku miałem styczność – spośród ikon trashmetalu które spotkały się na warszawskim Sonisphere Anthrax jest kapelą najmniej trash i najbardziej heavy. Nigdy nie byłem wielkim fanem ani tego zespołu, ani takiego grania, koncert również nie rzucił mnie na łopatki, podczas ich występu myślałem już o Slayerze.



Megadeth

Kobyła druga, podobnie jak w przypadku Anhrax – zespół, który nigdy jakoś mocniej do mnie nie przemówił. Na plus Megadeth – kapela ma znakomitych gitarzystów. Jeśli chodzi o solówki – było na co popatrzeć i czego posłuchać. Podobnie jak wszyscy – padli ofiarą dźwiękowego handicapu zastosowanego, aby - nie daj Boże – żadna kapela nie wypadła lepiej od Metallici. Przez cały występ były problemy z mikrofonem Mustaine'a, momentami w ogóle nie było go słychać. Śmieszna sytuacja: po występie Mustaine stwierdził, że jesteśmy (my, widzowie) piękni i że Bóg nas kocha. Po nich zagrał Slayer. Miałem nadzieję, że zaczną od „Disciple” i padną słowa „God hates us all!!!!!!”.


Slayer

Bezapelacyjnie najlepszy koncert, na jakim byłem – tak w mijającym roku, jak w życiu. Slayer w klasycznym składzie – z Dave'm Lombardo na perkusji to siła, jakiej nie zatrzyma żadna armia. Zaczęło się od – a jakże – problemów z nagłośnieniem. Przez pierwsze dwa kawałki nie było słychać gitar, więc nie było spodziewanej chłosty od początku, jakiej się spodziewałem. Metallice jednak pomogło to niewiele – w moim odczuciu nawet gorzej nagłośniony Slayer z dodatkowym handicapem w postaci słońca świecącego ludziom w oczy podczas ich występu wciąga ich nosem bez wysiłku. Byłem w życiu na niejednym koncercie grindcore'owym czy deathmetalowym i słowo daję – żadna z tych kapel nawet w połowie nie zbliżyła się do mocy, z jaką gra Slayer. Kulminacyjnym momentem występu było dla mnie krótkie solo Lombardo, podczas którego zdarłem sobie gardło tak, że potem przez dwa dni chrypiałem. Piękny występ. W kwietniu Slayer w towarzystwie Megadeth ponownie zawita do Polski, tym razem do Łodzi. Już zaczynam kombinować jak się tam pojawić, zwłaszcza, że tym razem Metallici nie będzie, więc jest nadzieja na dłuższego seta i porządne brzmienie.



Metallica

Metallica to kawał historii. Przede wszystkim oni odpowiadają za wyciągnięcie muzyki metalowej na światło dzienne i chociażby z tego tytułu należy im się szacunek. Mnie osobiście jednak dawno już przestała grzać – chyba po prostu wszędzie jest ich za dużo. W tym konkretnym występie nie podobało mi się kilka rzeczy – po pierwsze: hipokryzja. Hettfield ze sceny mocno lizał pośladki kolegów z kapel, które występowały przed nim (patrz scena po „Fade to black” bodajże, kiedy kamera robi zbliżenie prawej ręki Hettfielda, a ten odwraca kostkę w jej stronę i oczom naszym ukazują się logo „wielkiej czwórki” - publiczność oczywiście bije brawo, ja się tylko klepnąłem w czoło), jednak wszyscy oprócz Metallicy mięli spieprzone nagłośnienie, dużo mniej czasu na występ i rażące publiczność słońce za plecami. Przypadkiem zupełnie. Dalej – nie podobały mi się fajerwerki – po cholerę to komu? To ma być Metallica czy Lady Gaga? Przyszedłem na koncert czy na tanie show? Na plus występu: sporo kawałków z „Kill'em all”, moim zdaniem najlepszej ich płyty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz