poniedziałek, 20 grudnia 2010

Autobiografia.

Zaczynałem jak chyba większość gitarzystów w wieku zbliżonym do mojego od Defila. Stał się moją własnością na skutek wymiany na rower górski – z materialnego punktu widzenia interes zrobiłem kiepski, nawet uwzględniając, że rower stanowiącemu drugą stronę interesu koledze po dwóch tygodniach ukradziono. Patrząc na to szerzej – materialny aspekt mojego życia wskutek rzeczonego interesu cierpiał zawsze i chyba nadal cierpi – bo zamiast jak każdy normalny człowiek wchodzący w dorosły wiek skupić się na zarabianiu pieniędzy ja skupiałem się na tym, żeby grać. I żeby być szczerym – choć od tamtego czasu bardzo się zmieniłem, to to akurat zmieniło się nieznacznie.
Zaczęło się od kapeli (a jakże) punkowej, która potem przeistoczyła się w hardcore'owo – numetalową. Z tamtym składem grałem pierwsze koncerty, nawiązywałem pierwsze pijackie przyjaźnie i miałem pierwsze pomysły na podbicie muzyką świata – jak się później okazało tylko ja w tym zespole traktowałem je bez należytego dystansu. Zresztą również – o ile się orientuję - jako jedyny z tamtego składu nadal czynnie gram.
Potem był zespół progmetalowy, ogromny rozwój, zabawa z rytmiką i melodyką, kilkadziesiąt koncertów w kilkunastu miastach... z tym zespołem grałem długo – ok. cztery lata. Wszystko co robiliśmy muzycznie było bardzo dokładnie przemyślane i przepracowane – aż za bardzo, moim zdaniem. Niewątpliwie miło grało się coraz bardziej skomplikowane rzeczy, bo miało się świadomość tego, że idzie się do przodu. Niestety – działania pozamuzyczne były totalnie chaotyczne i kapela rozbiła się o prozę życia.
Był też krótki epizod z kapelą reggae. Pomijając fakt, że z wokalistką owego zespołu miałem epizod wcale nie taki krótki, choć już niemuzyczny - nie była to kapela szczególnie istotna. Ale była.
Potem był krok w tył, który okazał się krokiem wprzód. Kapela z ludźmi dużo, dużo młodszymi ode mnie, którzy z początku (pomijając wokalistkę) nie grzeszyli warsztatem. Skończyła się właśnie w tym momencie, w którym powinna była się na serio zacząć – wypracowany poziom, ograny materiał na konkretnego seta, nieźle nagrane demo, kilka ustawionych koncertów z perspektywą ustawienia kolejnych i nagle... koniec. Szkoda. Była to jak dotąd jedyna jak dotąd kapela w której grałem, której udało się zarejestrować demo od początku do końca.
Potem próba przerobienia na kapelę ekipy która lubiła ze sobą jarać i grać. Odszedłem gdy postanowiłem przestać jarać. Kapela padła kilka miesięcy po moim odejściu. Ciężko o tym powiedzieć coś więcej, bo niewiele się wydarzyło.
A teraz jest nowy projekt – noise'owo – funkowo – jazzowo – eksperymentalno - instrumentalny zespół który czeka na nazwę i idzie naprzód w tempie od którego opada mi szczęka. Kolejna nadzieja na to, że uda się w końcu podbić świat i robić to, co się kocha. Uda się? Tym razem na pewno się uda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz