poniedziałek, 31 stycznia 2011

Koniec monopoli

W swoim stosunkowo krótkim życiu zdarzyło mi się przeżyć epokę grunge'u, disco polo, techno i hip-hopu. Każdy z wymienionych gatunków miał okres, w którym dominował niepodzielnie. Reprezentujący je artyści sprzedawali największe nakłady płyt, mięli najwięcej ludzi na koncertach i najwięcej miejsca w mediach (wyjąwszy przedstawicieli popu, których jest w mediach zawsze tyle samo, niezależnie od tego, co by się akurat w muzyce nie działo). Ostatni był hip-hop. Pamiętam taką sytuację, sprzed mniej więcej pięciu – sześciu lat: lekko usmażeni siedzieliśmy z kolegą raperem na kanapie i dyskutowaliśmy o przyszłości muzyki. Byliśmy zgodni co do tego, że zbliża się kres dominacji hip-hopu i zastanawialiśmy się, co będzie dalej. Kolega raper uważał, że nadejdzie epoka reggae. Ja natomiast – że to koniec jednogatunkowych monopoli, że w dobie stale rozwijającego się internetu trafi je szlag. Okazało się, że miałem rację.
Żyjemy w świecie, w którym podziały pomiędzy odbiorcami różnych gatunków muzyki zacierają się. Metale chodzą na drumy, dyskomani na Open Era i znakomicie bawią się przy Placebo. Ortodoksyjni przedstawiciele subkultur są przeważnie zapici i śmieszni, nikt ich nie słucha, czują się fajni tylko we własnym gronie. Fani różnych gatunków muzyki przyjaźnią się, łączą w pary, sprzedają sobie nawzajem własne upodobania, akceptują je i rozszerzają swoje horyzonty.
Dotyczy to nie tylko odbiorców, ale również samych artystów. Jungle'owy dj Aaron Spectre bierze gitarę i występując jako Drumcorps robi deathmetal, który nawet ortodoksom urywa dupy. Mateusz Śmierzchalski, wcześniej udzielający się w Behemoth jako Havoc kolaboruje w Blindead z Hervym, którego domeną jest muzyka elektroniczna – podobnie jak w przypadku Drumcorps efekt przyprawia o opad szczęki. Szlag trafił monopole. Szlag trafił podziały.
Bezapelacyjnie podoba mi się ten stan rzeczy. Podoba się, bo stymuluje rozwój muzyki. Im większy przepływ informacji i twórczej energii pomiędzy artystami, tym więcej otrzymujemy interesującej i nie rażącej wtórnością sztuki.

sobota, 29 stycznia 2011

Niech sobie grają.

Koleżanka napisała na facebooku „Mam nadzieję, że zespół Hurts skończy się równie szybko, jak Ich Troje.” Jako przyczynę takowej nadziei wskazała obecność w/w zespołu na ustach „wszystkich”, powszechny zachwyt i zaproszenie na tegorocznego OpenEra, które to atrybuty drażnią ją potężnie w zestawieniu z prezentowanym przez zespół Hurts poziomem.
Z nazwą Hurts przy okazji tego postu spotkałem się pierwszy raz w życiu. Pozwoliłem sobie ów zespół sprawdzić i faktycznie muszę przyznać, że nie powala. Nie o tym jednak chcę w tym miejscu napisać. Uważam się za osobę dość mocno muzyką zainteresowaną, od biedy nawet mógłbym stwierdzić, że dość dobrze w temacie muzyki zorientowaną. Lubię grzebać i szperać, robię to często, z przyjemnością i zaangażowaniem. Robię to na tyle sprawnie, że jestem w stanie bez większych problemów zaspokoić swoją potrzebę nowych dźwięków. A jednak: zespół Hurts jakoś mi umknął i gdyby nie wspomniany wyżej post na fb nie miałbym o istnieniu takiej kapeli pojęcia. Podobnie, jak nie wiedziałbym o istnieniu Justina Beibera, gdyby nie demotywatory.pl (co zresztą nie tylko mnie, jak się okazuje, dotyczy).
Ładnych parę lat już po tym świecie chodzę, ładnych parę lat słucham muzyki i doskonale wiem, gdzie przyłożyć ucho, aby usłyszeć coś interesującego. Wiem też, gdzie nie przykładać, aby mojego ucha nie ochlapano gównem. Uważam, że każdy ma prawo słuchać i zachwycać się czym chce, nawet jeśli jest to dalece rozbieżne z moim gustem. Ja natomiast mam prawo nie słuchać – ani rozbieżnej z moim gustem muzyki, ani zachwytów na jej temat. Mam prawo nie czytać dziennikarzy muzycznych czy blogerów, mających inny gust niż ja. Mam takie prawo i skwapliwie z niego korzystam. Osobom, które denerwują powszechne zachwyty, radzę to samo. Po co psuć sobie nerwy?



Chyba ten link już się na łamach tego bloga pojawił, jednak jest tak znakomitą ilustracją powyższego tekstu, że nie mogłem sobie podarować umieszczenia go :)

środa, 26 stycznia 2011

Grabowski, Gajda "Gościu. Auto-bio-Grabaż" - recenzja książki.

Nie mam czegoś takiego, jak ulubiony zespół. Jednak gdyby ktoś poprosił o wskazanie kapeli, która miała na mnie największy wpływ, to – pokręciwszy oczywiście uprzednio nosem na to pytanie – wskazałbym Pidżamę Porno. Gdyby spytano mnie o człowieka, którego teksty najmocniej się na mnie odcisnęły – wskazałbym Grabaża. Dlatego, jakkolwiek nie jestem specjalnym fanem jego ostatnich dokonań, to jednak tę książkę po prostu mieć musiałem. I mam.
„Gościu” to wywiad – rzeka. Pyta Krzysztof Gajda, odpowiada Krzysztof Grabowski. Książka jest przebogata w treść – ponad 500 stron uzupełnionych zdjęciami dokumentującymi wydarzenia o których mowa. Grabaż okazuje się rozmówcą szczerym, sympatycznym, obdarzonym potężnym i odpowiednio punkowym poczuciem humoru. Pozwala spojrzeć swoimi oczami na swoją twórczość, funkcjonowanie swoich kapel, rzeczywistość w której istniał, wydaje się nie mieć żadengo problemu z wpuszczeniem czytelnika w swoją głowę. „Gościu” rzucił dużo światła na piosenki, które w młodości rozpieprzały mnie na kawałki... może nawet za dużo. Chyba wolałbym, żeby niektóre sformułowania pozostały niezrozumiałe, żeby te teksty zachowały tajemniczość.
Z czystym sumieniem polecam.

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Nie można

Scena pierwsza:
Rozmowa dwóch hipotetycznych słuchaczy muzyki.
-Słucham sporo jazzu.
-A który okres Milesa lubisz najbardziej?
-Jakiego Milesa?
-Davisa, a jakiego? Nie można słuchać jazzu i nie znać Milesa.
Scena druga:
Próba hipotetycznego zespołu:
-Stary, nie możesz tego tak zagrać.
-Niby czemu?
-Bo to jest standard. Nie możesz zagrać tu molowej solówki, bo ona tu nie pasuje. Każdy, kto się zna na muzyce, powie ci to samo. Usłyszy coś takiego i już nie będzie bił brawa.
Dwie powyższe scenki niech będą punktem wyjścia dla dzisiejszego kazania.
Jednym z najważniejszych powodów, dla których kocham muzykę jest wolność. Wolność, jakiej w normalnym życiu niestety doświadczyć właściwie się nie da: żeby żyć - trzeba jeść. Żeby jeść – trzeba zarabiać. Żeby zarabiać – trzeba się naginać, wyjąwszy może pewne, nieliczne przypadki, do których się w żadnym wypadku nie zaliczam. To jest moja twierdza, mój azyl, tutaj mogę być naprawdę sobą.
Nic mnie tak nie drażni, jak próby nakładania ograniczeń na przestrzeń, która moim zdaniem powinna być od ograniczeń wolna i w której z tego właśnie powodu pragnę przebywać jak najwięcej. Nic mnie tak nie drażni, jak ktoś, kto mi mówi, że czegoś w muzyce nie można. W moim rozumieniu tej dziedziny zwrot „nie można” po prostu się nie mieści i próby stosowania tego zwrotu wobec niej odbieram jako zamach na nią. A dziedzina owa jest dla mnie hmm... święta (1). Pewnie jestem trochę na tym punkcie zboczony, pewnie niepotrzebnie tak się bulwersuję. Każdy ma prawo myśleć o muzyce co chce, również co innego niż ja. Ale jeśli ktoś zamierza mi powiedzieć, że czegoś w muzyce nie można, niech zdaje sobie sprawę, że słowa te w moim przypadku odniosą skutek dokładnie odwrotny do zamierzonego.

(1) Słowo „święta” chyba najlepiej oddaje, co miałem na myśli. Nie oddaje jednak w 100%, bo nie wierzę w żadne świętości.

sobota, 22 stycznia 2011

Czy internet zabija muzykę?

Przemysł płytowy pada na pysk. Myślę, że to proste stwierdzenie nie podlega dyskusji – a jeśli ktoś dyskutować mimo wszystko zamierza, to proponuję sprawdzić, ile egzemplarzy trzeba sprzedać aby otrzymać złotą płytę dzisiaj, a ile trzeba był sprzedać 5, 10, czy 15 lat temu. Gorsza sprzedaż płyt to również niższe zarobki artystów, więc teoretycznie rzecz biorąc dogorywanie przemysłu muzycznego powinno oznaczać również dogorywanie muzyki w ogóle. Teoretycznie.
Praktycznie internet, który fonografię zżera, okazuje się służyć rozwojowi muzyki. Podobnie zresztą, jak służy rozwojowi praktycznie każdej dziedziny ludzkiej działalności która opiera się na wymianie informacji... czyli właściwie w ogóle każdej dziedziny działalności ludzkiej. Oczywiście słychać tu i tam krzyki, że jest odwrotnie, jednak dam sobie głowę uciąć, że nawet w chwili wynalezienia koła ktoś próbował udowodnić, że sprowadzi ono na ludzkość zagładę.
Co internet robi dla muzyki? Po pierwsze: pozwala zaistnieć artystom interesującym nie tylko z punktu widzenia rynku. To, cytując klasyka, „oczywista oczywistość”, że priorytetem dla firm płytowych nie było to, aby płyta była dobra, ale aby się sprzedała. Mnóstwo, jeśli nie większość mainstreamowych wykonawców przebija się do masowej świadomości na zasadzie, że „ciemny lód to kupi” (cytując innego klasyka). W efekcie media jak jeden mąż raczą nas gównem, które smakuje tylko tym, którym jest obojętne co jedzą. Projekty interesujące, wnoszące coś nowego, posiadające wartość kulturalną (która absolutnie z wartością rynkową tożsama nie jest) bardzo często rozpieprzały się o szklany sufit. Dziś kapela, która chce zaistnieć, nie jest skazana na łaskę wytwórni – może promować się przez internet i bardzo często wypromować jej się udaje. Uważam, że to największa z zasług nowego medium.
Dalej: internet maksymalnie ułatwia artystom, fanom i osobom które działają na scenie w inny sposób (organizują koncerty, wynajmują sale prób, etc.) komunikowanie się. Dużo łatwiej znaleźć kogoś, kto zagra koncert w zastępstwie, sam koncert również znacznie łatwiej nagłośnić. Łatwiej dotrzeć do środowisk opiniotwórczych, łatwiej współpracować. Komunikacja wydaje się być dla rozwoju sceny muzycznej bardziej istotna, niż ilość pieniędzy, które do niej spływają. Takie mam wrażenie – mimo że sprzedaż płyt spada, to dzieje się więcej niż kiedykolwiek się działo.
I kwestia dziania się właśnie: sprzedaż płyt spada, więc muzycy chcąc nie chcąc muszą szukać dochodów gdzie indziej. W efekcie od ładnych paru lat obserwujemy stały wzrost liczby interesujących koncertów. Artyści chcąc zarabiać muszą jeździć i grać. Gdy miałem lat naście w życiu nie spodziewałbym się, że w jednym roku uda mi się zobaczyć Metallicę, Slayera, Megadeth, Anthrax, Marcusa Millera, Johna Scofielda, Nigela Kennedy, Morcheebę... i że większość tych koncertów będzie darmowa. Wygląda na to, że ta tendencja będzie się utrzymywać. I cieszy mnie to cholernie.
A że kończy się pewna epoka... cóż, to naturalna kolej rzeczy. Myślę, że zmian nie ma się co bać. Przynajmniej, dopóki nie pracuje się w firmie płytowej.
Ajja - Psychogenica PromoMix 2 by ajja

czwartek, 20 stycznia 2011

Dobre Gówno


Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zdarzyło się, żeby zespół punkowy zrobił na mnie większe wrażenie... ostatni byli albo Starzy Singers, albo W Sekund 5, więc musiało to być jakoś tuż przed wymarciem dinozaurów. Z jednej strony wyszedłem z punkrocka, przestałem interesować się tym, co działo się na tzw. „scenie niezależnej” (jak już wspominałem – cudzysłów jest tu dlatego, że nie wierzę w istnienie takiego bytu), z drugiej chyba faktycznie nie pojawiło się nic na tyle ciekawego, żeby do uszu moich dotrzeć. Jakkolwiek nie grzebałem w tej szufladzie, to oczy i uszy miałem na muzykę otwarte. Blisko dekada kompletnego braku zachwytu punkrockiem. Do dzisiaj.
Grzebiąc w necie trafiłem na plebiscyt „7 Nadziei Trójmiasta”, w którym nominowane były m.in. bardzo przeze mnie lubione Blindead i Proghma-C. Już chciałem zagłosować na Blindead, gdy uderzyła mnie po oczach nazwa ostatnich nominowanych: zespołu Gówno. Będąc uderzonym po oczach musiałem oczywiście posiadaczy owej nazwy sprawdzić. Sprawdziłem i leżę na glebie.
Oświadczam z dumą, jako mieszkaniec 3-miasta, że w naszych rejonach pojawił się wreszcie zespół, który jest ultrapunkowy na swój własny, niepodrobiony i niepodrabialny sposób. Wokal przynosi na myśl WC, aż się łezka w oku kręci. W porównaniu z WC Gówno jest jednak mniej zaangażowane społecznie a bardziej jajcarskie – punkrock na miarę naszych czasów rzekłbym. Chłopaki są bezapelacyjnie odważni i dość głęboko mają polityczną poprawność, o czym sama nazwa świadczy. Jednocześnie mają do siebie kupę dystansu, są bezpretensjonalni, autentyczni. Teksty totalnie zabijają – poczucie humoru porównywalne chyba z Podwórkowymi Chuliganami tylko...
Mam poważny dylemat, czy w owym plebiscycie oddać głos na Blindead, czy może jednak na Gówno. I nie mogę się doczekać aż zagrają jakąś sztukę w okolicy, żeby sprawdzić temat ze strony koncertowej.

Znajdź więcej wykonawców takich jak G�WNO w Myspace Muzyka

sobota, 15 stycznia 2011

Piosenki

Piosenki to byty złożone. Zarówno warstwa tekstowa jak i dźwiękowo mogą istnieć niezależnie, przeważnie też niezależnie powstają. Zdarza się jednak tak, że egzystując osobno owe dwa składniki zupełnie nie potrafią się obronić, a mimo to występując razem potrafią zmiażdżyć.
Kiedyś słuchałem mnóstwo piosenek, zdarzało mi się też takowe pisać. Dziś słucham ich zdecydowanie mniej. Przypuszczam, że jest to charakterystyczne dla jakiegoś wieku. Piosenki, których wówczas się słucha, pomagają nam się określić, budować naszą tożsamość, odnaleźć grupy ludzi z którymi zaczynamy się identyfikować... później chyba już nie jest nam to aż tak potrzebne. Owszem, cały czas zdarza się, że dostanę po uszach piosenką słyszaną po raz pierwszy i leżę na łopatkach, jednak zdarza się to ekstremalnie rzadko. Znacznie częściej zdarza mi się usłyszeć jakąś piosenkę z czasów młodości i odkryć w nich nowy sens, lub ważne zdanie, którego ważności kiedyś nie dostrzegałem. Co to są za piosenki? Pidżamy Porno, Myslovitz, Kazika w różnych odsłonach, Świetlików... Często też zdarza się, że zwala mnie z nóg kawałek WWO lub Paktofoniki, których w czasach swojej nastoletniości nie tylko nie doceniałem, ale wręcz nie zauważałem, jednak hip hop to nie piosenkarstwo – myślę, że napiszę o tym kiedy indziej.
Są takie piosenki, które znam na pamięć, które podśpiewuję idąc ulicą i mijając obcych sobie ludzi. Chyba każdy takie ma. Są dla mnie niesamowicie ważne. Tak jakby we mnie wrosły, zaczęły stanowić części składowe mojej osoby. Nie wyobrażam sobie siebie bez nich.

piątek, 14 stycznia 2011

Rytm

Pierwsze, co rzuca się w uszy po niecałym jeszcze tygodniu nauki gry na darbuce (nawet nie wiem, czy ten wyraz powinno się odmieniać) to to, że nie jest to specjalnie trudny instrument. Darbuka stanowi zupełnie inny kosmos niż djembe – jedyny bęben, z którym miałem wcześniej większą styczność. Jednak mając wyczucie rytmu i dostęp do pełnego dobrych rad internetu – można go bardzo szybko opanować, przynajmniej w stopniu podstawowym.
Tak jak matematyka nazywana jest często królową nauk, ponieważ de facto od chwili swojego powstania stanowi ich kręgosłup, tak instrumenty perkusyjne stanowią kręgosłup muzyki. Grając na bębnach, nieważne – pałkami, rękoma, czy czymkolwiek innym – znajdujemy się blisko esencji i źródła muzyki w ogóle. A może i czegoś więcej. Wszystko wokół nas okazuje się mieć rytm – rytmicznie krążą i obracają się ciała niebieskie, rytmicznie oddychamy, rytmicznie biją nasze serca, rytmicznie kopulujemy... przykłady można by mnożyć praktycznie w nieskończoność. Rytmy zazębiają się, łamią, współgrają, tworzą skomplikowane struktury... tak samo jak w muzyce. Muzyka jako metafora rzeczywistości. Rytm jako trafne odwzorowanie cyklów rządzących rzeczywistością. Trafne, nie mistyczne. Nie użyję słowa „mistyczne”, bo w żaden mistycyzm nie wierzę.

środa, 12 stycznia 2011

Idą zmiany.

Prawdą jest, że życie pisze najlepsze scenariusze. Dostałem propozycję dołączenia do dość znanego, zwłaszcza na tzw. scenie niezależnej (nazwa umowna – nie wierzę w istnienie takiego bytu) zespołu. Co ciekawe nie mam w tym zespole grać na gitarze, która zdecydowanie jest moim głównym instrumentem, tylko na instrumentach perkusyjnych, których nigdy nie traktowałem poważnie i z którymi miałem mniej więcej półtoraroczną rozłąkę. Kapela, która zaproponowała mi współpracę pochodzi z mojego rodzinnego miasta, zagrałem z różnymi składami kilkanaście lub kilkadziesiąt koncertów w ich towarzystwie. Grają tam ludzie sporo starsi i bardziej doświadczeni, ode mnie, zarówno muzycznie jak i życiowo – gdy zaczynali, miałem lat 10 i słuchałem Michaela Jacksona.
Nie mógłbym odmówić. Zawsze marzyłem o tym, żeby grać jak najwięcej koncertów w najróżniejszych miejscach. Trochę zazdrościłem, że im się to udawało. Zazdrościłem, ale jednocześnie widziałem, ile trzeba mieć jaj żeby to osiągnąć, jak bardzo trzeba tego chcieć i wierzyć w siebie... we wszystkich składach w jakich grałem (a było ich naprawdę niemało) razem wziętych nie uzbierałaby się nawet jedna czwarta tej ilości wiary we własną muzykę jaką oni mają. Podziwiałem to. Nadal podziwiam.
Pierwsze, co zrobiłem to zaopatrzyłem się w darbukę, pewnie z czasem dorzucę sobie jeszcze inne bębny – chciałbym porządną djembę, frame drum, może konga... wielkim marzeniem jest hang drum... nie, marzeniem nie. Bardziej celem.
Mam 1,5 miesiąca, aby ogarnąć 15 kawałków na instrumencie, który mam od 3 dni. Nie powiem, zadanie dość ambitne, nawet biorąc pod uwagę niewielką złożoność materiału, który mam przygotować. Nie rezygnuję oczywiście z kapeli, w której gram na gitarze, bo tam muzycznie realizuję się dużo bardziej, jednak przynajmniej na razie gitara będzie musiała zejść na drugie miejsce.
Po co piszę to wszystko? Żeby się wytłumaczyć. Z tego, że najprawdopodobniej nieco zmieni się charakter tego bloga. Jako muzyk bardziej czynny większość koncertów będę oglądał ze sceny i zamierzam o tym pisać, bo uważam, że będzie to interesujące. Pewnie też przyznam się do tego, jak się nazywam i jak nazywają się kapelę w których gram :) Ten blog stanie się więc w znacznie większym stopniu moim pamiętnikiem. Oczywiście nie zamierzam zrezygnować z pozycji pisania o muzyce z perspektywy słuchacza, bo po co? Lubię to przecież. Zmienić, na niekorzyść, może się też częstotliwość umieszczania na blogu wpisów. Postaram się, aby do tego nie doszło, jednak uprzedzam lojalnie, że taka ewentualność istnieje.

sobota, 8 stycznia 2011

Kobong

Kobong działał przez cztery lata, w trakcie których nagrał dwie płyty. Gdy zaczynali, miałem lat 11, gdy kończyli – 15. Mieszkałem na kompletnym zadupiu, gdzie jedyną styczność z sensowną muzyką miałem poprzez program „Clipol” - pamięta ktoś jeszcze taką audycję? I chyba właśnie w tym programie usłyszałem Kobonga po raz pierwszy. Usłyszałem „Rege” - kawałka oczywiście jeszcze wtedy ani nie byłem w stanie skumać, ani docenić, jednak zapamiętałem.

Tak na dobrą sprawę Kobongiem mocniej dostałem po łbie mając już lat dwadzieścia kilka – do szerszej świadomości zaczęły się wtedy przebijać składy takie jak Meshuggah czy The Dillinger Escape Plan (co by nie mówić o Toolu, owo przebicie się w dużej mierze takie granie właśnie im zawdzięcza).W Polsce również zaczęły pojawiać się składy idące tym tropem, określane idiotycznym zwrotem „mathcore” - Ketha, Moja Adrenalina... Grałem wcześniej w kapeli mocno zorientowanej na Dream Theater, próbującej walczyć nieco z rytmiką, więc z połamanymi rytmami byłem nie tylko oswojony, ale też połączony miłością szczerą. Szybko odkryłem, że polska scena w tej szufladce stanowi moją ulubioną. I że prawdziwym ojcem takiego grania jest Kobong właśnie.

Gdzieś wyczytałem, że nazwa Kobong pochodzi z języka aborygenów. Że ci robili sobie rytuały, podczas których tańcem, muzyką i różnego rodzaju naturalnymi środkami psychoaktywnymi wprowadzali się w trans i w tym transie zdarzało im się krzyczeć. Krzyk często przypominał ryk jakiegoś zwierzęcia, rada starszych określała jakie to było zwierzę i wiadomo już było, że tym właśnie zwierzęciem krzyczący był w poprzednim wcieleniu. Zwierzę to Aborygeni określać mięli jako Kobong. Nie zweryfikowałem, czy tak było faktycznie, czy nie. Wiem natomiast, że panowie z Kobonga lubili dziennikarzy wpuszczać w maliny i musieli mieć przy tym kupę śmiechu. Weźmy wspomniane „Rege”, obok „Przeciwko” chyba największy przebój kapeli, który, zgodnie ze słowami któregoś dziennikarza (nazwiska ani tytułu gazety macierzystej nie pamiętam niestety) dotyczył „chęci poślubienia bliżej nieokreślonej Wandy”. Inny motyw:
-Co oznacza tytuł „Chmury nie było”?
-Że na ten album przygotowaliśmy piosenkę „Chmura”, która jednak się na nim nie ukazała.
Piękne, nieprawdaż? Nie wykluczałbym opcji, że geneza nazwy również jest żartem z dziennikarzy, lub po prostu legendą, wymyśloną, żeby się odczepili.

Kobong bardzo mocno wyprzedził swój czas. Osławione nieparzyste podziały były oczywiście bardzo istotną innowacją, jednak na pewno nie jedyną i chyba też nie najważniejszą. To chyba pierwsza kapela w Polsce, która doszła do wniosku, że wszystko można. Tak jak w jazzie odkryli to John Coltrane, Ornette Coleman, czy Cecil Taylor. Dość podobna sytuacja była z zespołem Kinsky, działającym mniej więcej równolegle, również w Polsce Zespołem równie odważnym, jednak chyba nieco mniej pomysłowym. Do dziś debiut Kobonga miażdży jaja, a „Chmury nie było” do dziś jest materiałem, w którym za każdym uważnym przesłuchaniem odkrywa się coś nowego. I chyba do dziś Kobong jest obok Slayera moją ulubioną ciężko grającą kapelą.

piątek, 7 stycznia 2011

Koncerty 2010, cz.6, ostatnia.

Proghma – C

Prawdę mówiąc na ten występ czekałem chyba bardziej niż na headlinera tego wieczora, czyli Tides From Nebula. Proghma-C jest moim zdaniem jedną z najbardziej interesujących ciężko grających kapel w tym kraju. Panowie mocno walczą z warstwami brzmieniową i rytmiczną i często rezultaty owej walki powalają - „Kana” i cover „Army of me” Bjork to moim zdaniem numery ocierające się o geniusz, choć cała płyta „Bar-do Travel” jest przepyszna. Proghma-C to kapela, której udała się niełatwa sztuka – z jednej strony udało się im wypracować własny, trudny do podrobienia styl, z drugiej pełnymi garściami czerpią z tradycji (pierwsze skojarzenia, jakie rzucają się na uszy, to Tool i Meshuggah). Pierwszy raz byłem na ich koncercie w Uchu w 2009, na (jakżeby inaczej) X-mass Noise Night, na której to imprezie mięli prawdziwy wypas sprzętowy i wizualny, w malutkiej Papryce już jednak takiego wrażenia na mnie nie zrobili. Koncert był świetny, ale nie zwalił mnie z nóg.



Tides From Nebula

Pierwszy raz widziałem i słyszałem TFN na X-mass Noise Night w 2009, i pomijając Blindead byli wówczas zdecydowanie najjaśniejszym punktem imprezy, w sopockiej Papryce spodziewałem się więc występu przynajmniej równie dobrego jak wtedy. I występ faktycznie, był dobry, tylko niestety niewiele słyszałem. Panowie odkręcili sprzęt dużo mocniej niż supportująca ich Proghma-C, jakby nie zauważyli, w jak małym pomieszczeniu się znajdują. W efekcie do moich uszu docierała jedynie bardzo głośna kaszanka. Za głośna. Mniej więcej w połowie koncertu musiałem zacząć zakrywać uszy, rano miałem kaca, mimo że nic nie piłem. Kolega z którym byłem na koncercie mówił, że zostaliśmy zbombardowani decybelami, bo stanęliśmy w złym miejscu sali, i prawdopodobnie gdzie indziej było słychać lepiej... może tak, może nie. Nie zweryfikowałem tego, więc nie wiem.



Pink Freud

Freudzi to jedna z kapel, od których zacząłem słuchać jazzu. Nieprawdopodobna muzyczna wyobraźnia i odwaga, oraz, że się tak wyrażę „punkowość” spowodowały, że od kiedy znam, to kibicuję :) Cynk o koncercie dostałem od koleżanki, która chwilę wcześniej robiła z Mazolewskim wywiad, w mieście nie było kompletnie żadnych plakatów reklamujących imprezę... Koncert dział się w klubie „Miasto Aniołów” w Gdańsku, który jak do tej pory kojarzyłem głównie z tego, że kiedyś nie wpuszczono mnie tam z moją ówczesną dziewczyną, ponieważ miałem na nogach obuwie sportowe. Odmowie wpuszczenia towarzyszył dochodzący zza drzwi song chyba zespołu Boys, co dało mi podstawy, aby klub ów uznać za totalnie buracki. Cynk okazał się jednak prawdziwy, co było dla mnie solidnym szokiem. Ludzi było jak na lekarstwo, co chyba jest już tradycją jazzowych czwartków w MA, ale koncert zmiażdżył. W pierwszym secie dopiero zaczynali się rozkręcać. Pomiędzy pierwszym i drugim ktoś dostarczył Mazolewskiemu jego bas (wcześniej grał na pożyczonym), wtedy zaskoczyło i pojawił się prawdziwy ogień. Jedna rzecz mocno PF od sceny jazzowej odróżnia: tak jak normalnie jazzu lepiej słucha się w skupieniu, tak wydaje mi się, że ich muzyka byłaby lepsza w odbiorze w ruchu – jest cholernie żywiołowa i energetyczna.



Piotr Lemańczyk Trio

Trio w składzie Piotr Lemańczyk – kontrabas, Maciej Sikała – saksofon, Kazimierz Jonkisz – perkusja. Skład nieprawdopodobnie silny – wszyscy ci panowie to historia polskiego jazzu, dodajmy: historia, która nadal się pisze. Muzycy, którzy podążają ścieżką wskazaną dawno temu przez J. Coltrane'a, których osobowości, warsztat i wyobraźnia są tak gigantyczne, że naprawdę słów brakuje żeby opisać. Band leaderem w tym składzie jest Lemańczyk, grali jednak nie tylko jego kompozycje, każdy z nich ma lub miał też własny band, jest to więc supergrupa. Jonkisz to poeta bębnów, poeta moim zdaniem niedoceniony (może też nie do końca ujawniony z własnej woli), pomiędzy nim a Lemańczykiem aż iskrzy. Sikałę zna chyba każdy, kto choć odrobinę w polskim jazzie siedzi. Generują w trójkę przestrzenie, o których nawet mi się nie śniło. Ludzi znów jak na lekarstwo. Piotr Schmidt ma niestety rację – jazz od długiego już czasu jest muzyką niszową i elitarną, występ Tymona z Możdżerem i Nigela Kennedy na Przystanku Woodstock, ani Pink Freud na Open'erze w Gdyni tego nie zmieni. Może jednak warto byłoby te koncerty w MA rozreklamować nieco lepiej – tam naprawdę grają wielcy zawodnicy.



Pozostałe koncerty 2010:
http://lubiebezkompromisowamuzyke.blogspot.com/2010/12/x-mass-noize-night-vi-throne-hrv-broken.html
http://lubiebezkompromisowamuzyke.blogspot.com/2010/12/niwea-sopot-papryka-1212.html

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Koncerty 2010, cz.5

Konstanty Andrzej Kulka i Capella Gedanensis

K.A.Kulka był chyba autorem największego zaskoczenia jakie ktokolwiek mi w tym roku zaserwował: pojawił się mianowicie w kościele w Helu, akurat tego dnia, w którym wyruszyłem odwiedzić mieszkającą tam rodzinę. Na koncercie muzyki poważnej byłem po raz bodajże drugi w życiu i po raz pierwszy świadomie. Powiem tak: nie jestem i nigdy nie byłem specjalnym fanem perfekcji, uważam że moc muzyki wynika przede wszystkim z tego, że ona mutuje, jeśli natomiast trzymamy się określonego wzorca i odtwarzamy go perfekcyjnie to mutować nie ma szans. Tym niemniej... widzieć w akcji takiego mistrza to przeżycie nieprawdopodobne. Dwa interesujące zbiegi okoliczności: na statku, którym płynąłem na Hel czytałem biografię Paganiniego, akurat miałem okres fascynacji klasyką, głównie Chopinem – bo z tych wszystkich wielkich postaci wydaje mi się najbardziej punkowy i Paganinim właśnie – bo robiłem w tym okresie kolejne podejście do kaprysu 24 na gitarze (tym razem mnie pokonał, ale jeszcze się policzymy). Ląduję na Helu, który zawsze wydawał mi się muzycznym zadupiem, a tu taki koncert... Drugi zbieg okoliczności: kilka dni wcześniej byłem w Starogardzie Gdańskim, na koncercie Gaby Kulki, a więc córki gwiazdy tego wieczoru – koncertu, którego na skutek opieszałości akustyków niestety zobaczyć ani usłyszeć mi się nie udało. Ten świat jednak potrafi być mały.



Armia

Fakt: Budzyński daje o Bogu, którego nie ma, nie przeszkadza to jednak Armii być zespołem bardzo, bardzo silnym. Zwłaszcza na żywo. Uwielbiam ścianę dźwięków, jaką wytwarzają i chyba lubiłbym ten zespół nawet, gdyby byli naziolami (mam nadzieję, że nie muszę zaznaczać, że to był żart, na wszelki wypadek zaznaczam jednak). Na Przystanku Woodstock zagrali tak, jak pan Bóg, którego nie ma, przykazał. Waltornia na tle wyżej wymienionej ściany, cholernie mocny wokal Budzyńskiego... zdecydowanie dobry występ, choć nic specjalnego właściwie. Armia jak Armia.



Amorphous

Zespół Pająka, obecnego gitarzysty Vadera (wcześniej Esquarial), który supportował w Uchu Petera i spółkę. Supportował bardzo sympatycznie, jednak Vader sprawił, że nic mi z tego występu w pamięci nie zostało :) Kawałek solidnego, szatańskiego grania.



Vader

Pierwszy raz widziałem Vadera na Przystanku Woodstock chyba w 2003 i chyba to tamten właśnie występ zapoczątkował proces przechodzenia mojej osoby na ciemną stronę mocy. Koncert w Uchu zbiegł się mniej więcej w czasie z wojną o krzyż pod pałacem prezydenckim i publiczność zamiast skandować „Vader! Vader”, lub ew. „Napierdalać! Napierdalać”, jak podczas występów tej formacji zawsze miała w zwyczaju, skandowała „Gdzie jest krzyż! Gdzie jest krzyż!”. Peter lojalnie przyznał się, że nie wie gdzie i poszło... Vader nie ogląda się na nic, nie bierze jeńców, tylko łoi... każdy fan rozpieprzania głowy za pomocą muzyki musiał być po tym koncie bardziej niż zadowolony. Ja byłem. Jeszcze zanim Nergal podarł biblię i zaczął pojawiać się w tabloidach częste były dyskusje nt. Kto lepszy: Vader czy Behemoth... choć obecnie popularnością Behemoth bije na głowę wszystkie polskie kapele z Feelem włącznie, to jednak ja zdecydowanie wolę Vadera. Podobnie jak zdecydowanie bardziej robi mi Slayer niż Mayhem – może naciągana analogia, ale lubię się nią posługiwać.

niedziela, 2 stycznia 2011

Koncerty 2010, cz.4

John Scofield + Możdżer

Najbardziej swingujący i oldschoolowy skład na Możdżer plus. Scofield niezaprzeczalnie wielkim gitarzystą jest i jakkolwiek niespecjalnie leży mi ani jego mood ani brzmienie (zdecydowanie wolę chociażby John Abercrombie) to jednak obserwowanie w akcji takiego zawodnika walczącego w mojej kategorii było dla mnie zaszczytem i przeżyciem ogromnym :) Tym razem udało mi się nawet przepchnąć w takie miejsce, w którym było dobrze słychać. Niestety znów był to dla mnie ostatni koncert tego wieczora, bo trzeba było ewakuować się do Gdyni. Szkoda, występ Gaby Kulki drugi raz przeleciał mi koło nosa. Może w tym roku uda mi się załapać.


Nigel Kennedy

Moim skromnym zdaniem jeden z najsilniejszych występów na ubiegłorocznym Przystanku Woodstock. Myślę, że Nigel jest postacią na tyle znaną, że nikomu przedstawiać go nie trzeba: wirtuoz skrzypiec z punkową duszą, człowiek o nieprawdopodobnej energii, talencie, który z łatwością odnajduje się w każdym muzycznym wszechświecie, czy gra jazz, czy klasykę, czy muzykę klezmerską, czy za cokolwiek innego się akurat weźmie. Na Woodstocku wystąpił z kwintetem, w którym gra sporo polaków, m.in. pianista Piotr Wyleżoł. Zagrał niełatwy w odbiorze repertuar, jednak zdecydowanie udało mu się znaleźć wspólny język z publicznością, która na pewno była pod wrażeniem znajomości polskiego – piękna scena, jak Nigel ze sceny krzyczy „Pe ka pe! Pe ka pe!”... bezcenne :) Kennedy zdecydowanie jest Hendrixem skrzypiec. Robi z nimi rzeczy, które w głowie się nie mieszczą, używa dzikich technik i efektów... ciężko to opisać. Ale każdemu, kto będzie miał okazję zobaczyć go na żywo zdecydowanie polecam – wielki artysta.


Łąki Łan

Najlepszy koncert na tegorocznym Woodstocku, i chyba też zresztą najlepszy, na jakim na swoich dotychczasowych Woodstockach byłem – ew. Vader mógłby do tego tytułu pretendować. Łąki to jedna z najciekawszych i najbardziej kreatywnych formacji w Polsce. Zarówno ich muzyka jak i występy to kompletne szaleństwo, zdecydowanie nie ma dla nich żadnych świętości. Nie mieszczą się w żadnych kategoriach, nie przejmują się kluczem, wg którego robi się przesiew wśród kandydatów na mejdżersów, przy czym idealnie trafiają w gust mojego pokolenia – pokolenia „mam wyjebane”, które uwielbia upalić się i pobujać do skocznej muzyki. Zrezygnowałem w tym roku ze wszystkich używek, również z trawy i wiecie co? Łąki Łan nadal są świetni :) Końcówka koncertu, podczas której Paprodziad wspina się po stelażu na połowę wysokości sceny i rozrzuca na publiczność sztuczne kwiaty to była kwintesencja pozytywu tego składu. Piękny koncert. Powodzenia w Sony Music Polska, powodzenia wśród mejdżersów. Nie samą Dodą Polska stoi :)


Justyna Steczkowka

Dużo się spodziewałem po tym występie. Załapałem się na próbę i okazało się, że Justyna wystąpi z repertuarem ze swojej pierwszej płyty, która była płytą znakomitą. Znakomitą, choć ciężko powiedzieć, czy powinno się ją zaliczać do dyskografii Steczkowskiej, czy jednak Grzegorza Ciechowskiego, który był tych numerów autorem. Konfrontując ją z późniejszymi dziełami Steczkowskiej – chyba jednak powinniśmy ją zapisać na konto Obywatela GC. Na próbie miałem kilkakrotnie ciarki na plecach. A na scenie... na scenie był po prostu przerost formy nad treścią – balet męski, kostiumowe udziwnienia, etc... ja rozumiem, że wizualna strona występu jest bardzo ważna, ale jednak nie najważniejsza. Słynna już scena, podczas której Justynie spadła wielometrowa spódnica i nie mogła dokończyć występu, dopóki spódnica nie wróciła na jej tyłek mówi o tym chyba najwięcej. Siłę repertuaru z jakim Steczkowska wystąpiła pożarł jej brak dystansu do siebie. Szkoda.


Jelonek

Obrodził nam tegoroczny Woodstock w występy znakomitych i nietuzinkowych skrzypków :) Pierwszą styczność z Jelonkiem miałem jeszcze w czasach, gdy grał Ankh – to była niesamowita kapela. Chyba niewielu ludzi wie, że metalowa wersja 24 kaprysu Paganiniego pochodzi właśnie z tamtych czasów. Bardzo lubię muzykę Jelonka, ma fajny pomysł na siebie. Skrzypek w roli frontmana w kapeli metalowej to jego patent i tego mu nikt nie odbierze – już w Ankh decydował o charakterze kapeli, jednak tu gra – nomen omen – pierwsze skrzypce. Występ stanowiący podsumowanie całego Woodstocku – ogromna moc, genialny odbiór – Woodstockowa publiczność uwielbia Jelonka, przepływ energii pomiędzy kapelą a publicznością był nieprawdopodobny. Koncert dział się w nocy, z prawej strony sceny fireshow, pod sceną kocioł, zespół Jelonka rozrzucający wśród publiki nadmuchiwane jelonki :) Było super.


Orphan Hate

Przed występem ludzie domagali się „napierdalania”. Ja również – bardzo liczyłem na to, że wreszcie dostanę na tym Woodstocku po uszach. Czego jak czego, ale konkretnej miazgi na tej imprezie zabrakło. Owsiak reklamował OH jako właśnie miazgi konkretnej ambasadorów, ale kurcze... no słabiutkie to było. Mógłbym z miejsca rzucić 4-5 nazw kapel z samego 3-miasta, które OH wciągają nosem.


Tymański Polish Brass Ensemble i Leszek Możdżer

Byłem mocno na ten koncert napalony, bo po pierwsze: słyszałem Tymona z nowym składem w Gdańsku na koncercie gwałtów na Chopinie i była nieprawdopodobna moc, po drugie: jestem wielkim fanem Miłości, i jak usłyszałem, że Tymon z Możdżerem po tylu latach pojawią się na jednej scenie, to byłem bliski ejakulacji. Owsiak mówił ze sceny, że to projekt zrobiony specjalnie na Woodstock, a to nie do końca była prawda. Część tych aranżacji, choć bez Możdżera, zespół Tymona zagrał w maju w Gdańsku, więc na pewno nie robili tego repertuaru od zera z myślą tylko o tej jednej imprezie. Zresztą później wystąpili też z tymi samymi numerami w Londynie. Panowie pokazali trochę yassowego chuligaństwa, polecieli Chopina swingiem, polecieli free... muzycznie to było bardzo mocne i bardzo – jak to Możdżer ujął „chuligańskie”. Niezaprzeczalnie fajne. Szkoda, że publiczność nie zakumała, ale... i tak super, że tak mocno rozpieprzająca schematy muzyka pojawiła się na tak masowej imprezie. Dobrze dla muzycznego ekumenizmu, którego jestem zwolennikiem i staram się być rzecznikiem.

sobota, 1 stycznia 2011

Koncerty 2010, cz.3

Marcus Miller + Możdżer

Zanim przejdę do samego występu Marcusa – kilka słów o koncercie Możdżer Plus – wydarzenie było ogromne, dobrze nagłośnione i niestety średnio zorganizowane. Przynajmniej z perspektywy widza. Zarzut pierwszy – liczba ludzi, którzy się na Targu Węglowym pojawiła była ogromna, wydaje mi się, że dość solidnie przekroczyła spodziewane przez organizatorów 15.000. Panował niesamowity ścisk – skojarzenia z tym, co działo się w Duisburgu na ostatniej Love Parade nasuwały się same. Trzy sceny zajęły zdecydowaną większość Targu Węglowego, dla ludzi miejsca zostało niewiele. Były one ponadto ustawione ewidentnie z zamiarem osiągnięcia efektu wizualnego, na pewno nie akustycznego – było potworne echo, momentami wydawało się, że grają dwie kapele w kanonie. Mocno mnie to drażniło, tam gdzie stałem echo potwornie zniekształcało dźwięk, a do środka zdecydowanie nie miałem ochoty się pchać.
Marcus Miller to gigant gitary basowej, przez wielu uważany za najmocniejszego zawodnika w tej kategorii na świecie (osobiście stawiałbym wyżej Victora Wootena). Obserwować takiego mistrza w akcji to prawdziwa uczta. Na jego koncercie byłem po raz pierwszy w życiu i wielka szkoda, że na skutek akustyki nie słyszałem go takim, jakim był zagrany. Zespół Marcusa dał porcje konkretnego funku, który świetnie bujał. Nie będę rozpisywał się na temat umiejętności Millera, bo te są wszystkim doskonale znane – jeśli komuś nie są, to sugerowałbym wpisanie jego nazwiska w youtube i zapoznanie się z tym panem. I to czym prędzej.


Motion Trio + Możdżer

Motion Trio zdobyli spory rozgłos dzięki nowemu podejściu do akordeonu, zespół jest na pewno interesujący, nie kręci mnie jednak jakoś bardziej. Składa się z trzech grających na wspomnianych już instrumentach, wykorzystujących je w dość nietypowy sposób, np. jako instrumenty perkusyjne. Fajnie to brzmiało, ale zupełnie nie trafiło w mój gust. Interesująca ciekawostka.


Możdżer, Danielsson, Fresco

Akurat tej twarzy Możdżera nie jestem fanem – w porównaniu z tym, co robił w Miłości trio z Fresco i Danielssonem brzmi na mój gust jak muzyka do kotleta. Przyjemna, owszem, ale do kotleta jednak. Również ich wersja „Smells Like Teen Spirit”, mocno lansowana i popularna, nie przekonuje mnie. Moim zdaniem panowie wykastrowali ten numer. Pink Freud pokazali, że można grać Nirvanę na jazzowo z jajem. Temu Trio jednak się to nie udało.