piątek, 31 grudnia 2010

Koncerty 2010, cz.2

Novika

Pierwszy koncert Cudawianki Festiwalu 2010. Zespół Noviki gra sympatyczną, energetyczną muzykę która naprawdę miło buja. Bardzo fajny początek lata, jednak jeśli mam być szczery – prawdopodobnie podarowałbym sobie ten koncert, gdyby nie był za darmo. Gorąco polecam fanom Smolika, Moloko i podobnych klimatów, jednocześnie zaznaczam, że sam się do nich raczej nie zaliczam. Przy okazji: duży plus za scenografię Cudawianków.


Jimi Tenor & Kabu Kabu

Nie miałem pojęcia czego się po tym koncercie spodziewać – o Jimmy'm Tenorze wiedziałem wcześniej tyle, że istnieje i że przenosi na grunt muzyki ideę popartu. Nigdy nie sprawdzałem dokładniej twórczości tego artysty. Poszedłem więc w ciemno, bo było za darmo i... byłem zachwycony. Najlepszym opisem tego występu będzie zdanie, którym Jimmy podsumował pierwszy kawałek: „That was me, and I say yes!”. JT jest scenicznym zwierzęciem, utwory jakie grał z tym składem były totalnie pozytywne, im dłużej trwał koncert – tym bardziej porywały. Również samego Jimmy'ego, który na scenie zachowuje się trochę jak Hendrix – często ucieka melodii, grając free na tym, co akurat ma w ręku. Genialne przesłanie - „Love is the only god” (refren jednego z kawałków) - realizuje na scenie nie oglądając się na nic. Znakomity koncert.


Morcheeba

Byłem może na dwóch kawałkach, z tego względu, że po pierwsze – nie miałem ochoty wracać do domu na piechotę i trzeba było złapać autobus powrotny i po drugie – nie jestem specjalnym fanem Morcheeby. Zbyt wiele więc na temat tego występu powiedzieć nie jestem w stanie, jednak jedno mogę na pewno: klimat był świetny. Dało się poczuć, jak fajnym miastem jest Gdynia.


Tymański Polish Brass Ensemble

Tą grupę grającą utwory Chopina widziałem w 2010 dwukrotnie, raz na Targu Węglowym i raz na Przystanku Woodstock z Możdżerem. Występ w Gdańsku podobał mi się zdecydowanie bardziej, mimo że zagrali tylko dwa numery. Wielki szacunek dla włodarzy Gdańska, że odważyli się na realizację tak ambitnego przedsięwzięcia jak Gdańsk Cool Tour Chopin na środku miasta. Zespół Tymona zagrał z towarzyszeniem gdańskiej orkiestry. Zrobili totalny melanż – płynnie przechodzili od Chopina granego z partytur przez orkiestrę, przez Chopina swingującego do grania free. Genialny koncert. I cieszę się na maksa, że Tymon wrócił do kontrabasu. Szanuję i lubię jego piosenkową twórczość, ale to jego yassowa wersja miażdży.


Rh+

Pierwszy z poważnych zespołów na Gdańsk Cool Tour Chopin. Ostry, potężny d'n'b, haczący o breakcore, jungle... ależ to brzmiało pięknie na postawionych na Targu Węglowym przodach!! Zwłaszcza występ Soyalee mnie rozpieprzył. Przy okazji – Soyalee 22.01 ma grać w Gdańsku w GGOG – u. Chyba się wybiorę.
SOYALEE - UNKNOWN SATANBEJS GIG @ SFINKS 2008 by SOYALEE

Biff

W Starogadzie Gdańskim działo się minionego lata dużo ciekawych koncertów, niestety dotarłem tylko na jeden – na Biffa właśnie. Po Biffie grała Gaba Kulka, niestety na jej występ nie doczekałem – akustycy strasznie długo walczyli ze sprzętem, wyglądało to tak, jakby ktoś kto podłączał kable nie pamiętał, który mikrofon jest podpięty pod który kanał miksera. Gigantyczny obciach – pieprzyli się z tym chyba ze dwie godziny. Non stop spoglądałem na zegarek, który bezlitośnie obwieszczał mi zbliżanie się odjazdu ostatniego autobusu dającego mi możliwość powrotu do Gdyni o znośnej porze. Szlag mnie trafiał. Zobaczyłem większość koncertu Biffa, nie zobaczyłem Gaby – szkoda. Biff to bardzo fajna kapela, a Ania Brachaczek jest moim zdaniem jedną z najciekawszych wokalistek w tym kraju. Jak pokazał romans z Acid Drinkers – chyba ciekawszą, niż jej macierzysta formacja. Koncert sympatyczny, kolorowy. W dużej mierze udało mu się zmniejszyć moją rządzę zabijania wywołaną przez obsługę techniczną.


PS: Relacje z koncertów nie są ułożone chronologicznie. Głównie z powodu mojego lenistwa.

czwartek, 30 grudnia 2010

X-mass Noize Night VI: The Throne, HRV, Broken Betty, Blindead; 27.12.2010, Ucho, Gdynia

Tegoroczna X-mass Noize Night była trzecią imprezą z tej serii, w której miałem przyjemność uczestniczyć. I – o ile nadal będzie organizowana, a ja nadal będę mieszkał w trójmieście – na pewno nie będzie ostatnią. Pięknie jest kończyć rok taką sztuką.

The Throne

W niektórych środowiskach spóźnienie się na występ kapeli, która gra jako pierwsza, należy do dobrego tonu, bo przecież skoro pierwsza to do dupy. Wielokrotnie już zdążyłem się przekonać o idiotyczności takich obyczajów i The Throne zdecydowanie ową idiotyczność potwierdzili – dali bardzo silny koncert. Mocno kojarzą mi się z The Ocean: kompozycje które jeżdżą po głowie jak walec, ciekawe, przestrzenne brzmienie (trzy gitary), bardzo zacny, agresywny wokal. Na minus – kawałki trochę mało zróżnicowane. Tym niemniej – kapela podobała mi się bardzo i będę obserwował, co się z nimi będzie działo dalej. Kto występ The Throne sobie odpuścił – niech żałuje.

Znajdź więcej wykonawców takich jak THE THRONE w Myspace Muzyka


HRV

Na ten występ, pomijając Blindead, czekałem chyba najbardziej. Jestem kibicem muzycznego ekumenizmu – uwielbiam obserwować, jak klimaty industrialne, ambientowe i transowe przenikają się z ciężkim graniem, jestem też kibicem Hervy'ego, który w dużej mierze decyduje o wyjątkowości Blindead. Obok Hervy'ego na scenie pojawił się Kuman – pałker z Proghma-C, więc spodziewałem się czegoś wyjątkowego. Czy było wyjątkowe? Prawdę mówiąc chyba średnio – były momenty, w którym HRV wgniatał w ziemię, ale były też takie, w których robiło się trochę nudno. Na żywo i z prawdziwymi garami moc tej muzyki jest dużo większa, niż gdy się jej słucha w domu, jednak zmiażdżony nie zostałem. Poza tym – publika chyba nie do końca skleiła o co chodzi. Wyglądała trochę podobnie do woodstockowiczów podczas koncertu Tymona z Możdżerem.

Znajdź więcej wykonawców takich jak HRV w Myspace Muzyka


Broken Betty

Koncert, który porządnie rozruszał Ucho, a mnie jakoś nie. BB grają skocznego, biesiadnego rocka, mają fajną energię, którą potrafią zarazić publiczność i świetnego (w sensie – bardzo sprawnego) wokalistę, ale jak dla mnie - nie jest to nic specjalnego. Zagrali skocznie i biesiadnie, tak jak mięli. Wg mnie – najmniej interesujący występ na X-mass, choć oddać BB muszę, że udało im się rozbujać publikę przed występem Blindead, więc swoje zasługi dla mojego zachwytu całym koncertem mają.

Znajdź więcej wykonawców takich jak Broken Betty w Myspace Muzyka


Blindead

Był to trzeci występ tego zespołu, na którym miałem okazję być – poprzednie dwa odbyły się na poprzednich dwóch X-mass Noize Night. Blindead jest kapelą, która cały czas poszukuje, próbuje zupełnie nowych rzeczy, a to sprawia, że niezmiennie jest kapelą bardzo interesującą. Mam wrażenie, że coraz większą rolę w B odgrywa HRV – elektronika i wycieczki industrialno – ambientowe stają się coraz ważniejszym elementem ich muzyki. Nowy repertuar jest też bardziej progresywny, więcej jest grania spokojnego, melodyjnego, choć oczywiście cały czas B ma nieziemski ciężar. Oprawa audiowizualna w coraz mniejszym stopniu jest tłem dla ich muzyki, a coraz bardziej przestrzenią na której B się realizują , integralnym elementem dzieła, bez którego dzieło nie byłoby kompletne.
Jestem wielkim fanem albumu „Autoscopia. Murder in phazes” i jeśli mam być szczery – uważam że tamtego albumu nie udało im się przeskoczyć. Nowy materiał, jakkolwiek zawiera więcej eksperymentów, poszukiwań, smaczków, to jednak nie jest tak spójny jak „Autoscopia”, nie ma tamtej mocy. W porównaniu z „Impulse”, również eksperymentalną i zróżnicowaną – jara mnie jednak dużo bardziej. Wygląda na to, że w tą właśnie stronę B postanowili iść, w tym kierunku się rozwijać. Następna płyta może okazać się lepsza niż „Autoscopia”. Czego serdecznie życzę sobie, zespołowi i światu.

Znajdź więcej wykonawców takich jak BLINDEAD w Myspace Muzyka

niedziela, 26 grudnia 2010

Wywiad - Jakub Żytecki.

Z muzyką Jakuba zetknąłem się jesienią. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie – potężny warsztat w połączeniu z muzyczną erudycją i wyobraźnią dawały razem niesamowity efekt. Byłem w ciężkim szoku gdy usłyszałem, że Jakub to 17-latek – jego wiek wskazuje na to, że wciąż jest w fazie rozwoju, a przecież zarówno brzmieniowo jak i kompozycyjnie wykazuje niespotykaną nawet wśród starych wyjadaczy dojrzałość. W żadnym wypadku nie można postrzegać Jakuba przez pryzmat wieku ani stosować wobec niego juniorskiej kategorii – jego muzyka jest wybitna, zarówno na tle rówieśników, jak i w ogóle całej sceny.

Grasz w zespole Disperse, tworzysz też muzykę podpisywaną swoim własnym nazwiskiem. Co te projekty od siebie dzieli, co (pomijając Twoją osobę) łączy?

W zasadzie aż tak bardzo się od siebie nie różnią.
W swoim projekcie mogę sobie pozwolić na nieco więcej gitarowego grania, więcej kombinacji z kilkoma ścieżkami gitar, co na żywo z Disperse ciężko byłoby zagrać. Jest to po prostu czysta zabawa w zaciszu domowym:)
Muzyka Disperse to przede wszystkim muzyka z wokalem - to jest główna różnica. Styl muzyczny Disperse na drugiej płycie będzie dość podobny do mojego materiału, nawet znajdzie się na niej kilka numerów z mojego dema. Disperse jak i moje numery łączy tak naprawdę jedno - dobra melodia i emocje, upiększone ciężkimi meshuggowymi riffami.

Muzyka w Disperse to Twoje dzieło, czy tworzycie ją wspólnie?

Tworzenie to moja działka, później na próbach każdy utwór szlifujemy i dopracowujemy razem. Wszyscy ciężko pracujemy, aby te numery dobrze zabrzmiały na żywo, czy w studio. Można więc powiedzieć, że muzyka Disperse to nasze wspólne dzieło.

Wspomniałeś o meshuggowych riffach. W Twojej muzyce oprócz Meshuggah słychać też wpływy Animals As Leaders, Periphery czy Dream Theater. Co jeszcze Cię inspiruje?

Bardzo inspiruje mnie gitarzysta Allan Holdsworth i jego wspaniała, chłodna muzyka fusion. Pozostając w tym gatunku, na pewno będzie to też zespół Cynic, Planet X, Exivious.
Uwielbiam też muzykę pop z pod skrzydeł ToTo, Erica Johnsona, Portal, Coldplay, czy też bardziej mroczne klimaty, typu Dead Can Dance. Jest tego bardzo dużo, te które akurat wymieniłem, jakoś najszybciej przyszły mi na myśl.

A inspiracje pozamuzyczne? Masz jakieś?

Jak najbardziej. Bardzo interesuję się kulturą dalekiego wschodu, staram się pogłębiać wiedzę na jej temat, jej podejście do życia, człowieka, śmierci - to jest bardzo inspirujące.
Medytacja - choć nie uprawiam jej zbyt często, od czasu do czasu pomaga mi oczyścić umysł. Niesamowicie inspiruje mnie...pogoda:) Obserwowanie tego co dzieje się ponad nami,
choć niektórzy wciąż się przez to ze mnie śmieją:)
Widok gwiazd, księżyca czy zachodu słońca, wypełnia mnie niesamowitą energią twórczą...Czuję się wtedy po prostu szczęśliwy, a otrzymaną energię przekształcam w dźwięk.

Kultura dalekiego wschodu... masz na myśli buddyzm?

Buddyzm, Hinduizm...zresztą chodzi nie tyle o religie, co o sposób postrzegania rzeczy, ich umiejętne dążenie do Prawdy, całą filozofię życiową. Im bardziej zagłębiam się w ten temat, tym bardziej uświadamiam sobie, o co w życiu chodzi. Choć jeszcze tak mało wiem i tak mało zrobiłem, to bardzo pozytywnie nastawia mnie to do życia.

Spytałem o buddyzm, bo znam wielu muzyków którzy deklarują się jako buddyści. Wielu traktuje swoje granie jako formę medytacji, lub wręcz jako coś metafizycznego. Tymon Tymański zaprezentował nawet na swoim blogu koncepcję artysty jako przekaźnika kosmicznej energii. Czym granie jest dla Ciebie?

Naprawdę tak powiedział? Bardzo ciekawe stwierdzenie. Granie jest eksplozją emocji, które we mnie drzemią. Mogę w ten sposób powiedzieć więcej niż przez jakiekolwiek słowa.
Rzeczywiście jest to swego rodzaju medytacja. Kiedy czuję, że muzyka płynie, a moja gra jest jej częścią, doświadczam wewnętrznego stanu euforii - uczucia jednak dosyć ulotnego.
Jakbym doświadczał kosmicznego stanu nadświadomości - umysł zostaje wyłączony, pozostaje muzyka i przepełniająca energia. Tym właśnie jest dla mnie granie.

Jak to się stało, że w Twoim życiu pojawiła się gitara?

Wszystko zaczęło się od momentu, w którym dawno temu na wakacjach u kuzynów usłyszałem zespół Iron Maiden...miałem wtedy 9, może 10 lat. To, co oni wyprawiali z gitarami, zrobiło na mnie tak mocne wrażenie, że sięgnięcie po gitarę było już tylko kwestią czasu. Najpierw było to jakieś pudło starszej siostry, a w wieku 12 pierwsza gitara elektryczna. Od tego czasu, nigdy przez umysł nie przeszła mi myśl,że mógłbym robić coś innego oprócz grania i rozwijania się:)

Masz imponujący warsztat, zwłaszcza jak na muzyka tak młodego wiekiem i stażem. Jesteś samoukiem?

Tak, jestem samoukiem. Miałem wprawdzie krótki epizod w szkole muzycznej I stopnia na gitarze klasycznej, ale jeśli chodzi o elektryczną - sam szlifowałem umiejętności.

Na youtube można zobaczyć dwa filmiki z Tobą w roli głównej zatytułowane „Guitar Improvisation”. Zdarza Ci się grać jamy? Na ile istotna jest dla Ciebie improwizacja?

Improwizacja jest dla mnie bardzo ważna. Staram się improwizować jak najwięcej, w domu, na próbie, czasami na koncertach:) Lubię to, bo podczas improwizacji nie ma czasu na dokładne przemyślenie następnych dźwięków, muszą one wychodzić prosto z serca, spontanicznie.
Nie twierdzę oczywiście,że przemyślane dźwięki czy przemyślane solo jest złe. Jest po prostu nieco inne:)

Pytanie o przyszłość: czego możemy się w nadchodzącym roku spodziewać po Tobie i Disperse? Jakie macie plany?

Hmm...Może zacznę od Disperse.
Na pewno mamy zamiar nagrać dobrą płytę, materiał naszym zdaniem jest o niebo lepszy od pierwszego - wprawdzie nieco inny, ale z pewnością bardziej dojrzały. Będziemy nagrywać w Studio X w Olsztynie pod okiem świetnego realizatora - Szymona Czecha. Wspólnie zadbamy o to, aby ta płyta zabrzmiała na światowym poziomie. Mam nadzieję,że nam się uda. Poza Polską, album wydamy również w Europie i Stanach Zjednoczonych.
Jeśli chodzi o mnie...Może solowa płyta? Tak, coraz częściej myślę, aby nagrać w końcu jakiś pełnometrażowy album, zamiast pojedynczych utworów wrzuconych na myspace. Raczej wątpię by była to płyta w formie fizycznej,ale jak wyjdzie - czas pokaże.

A co z występami na żywo? Będzie jakaś trasa po wydaniu płyty?

Na pewno będzie trasa po Polsce, prawdopodobnie w jesieni. Mamy też nadzieję,że w końcu uda nam się zagrać trasę europejską.
Mysle, że po wydaniu drugiej płyty będzie dobry czas, aby ruszyć poza granice naszego kraju:)

Zahaczycie o trójmiasto? :)

Mam nadzieję,że tak:) Mało graliśmy koncertów na północy kraju, ale te na których mieliśmy okazję uczestniczyć, wspominamy bardzo pozytywnie. Myślę, że na przyszłej polskiej trasie nadmorskie miasta już się pojawią.

Trzymam za słowo :) Na koniec chciałbym życzyć Tobie i Disperse dużo sukcesów, zarówno w Polsce jak i za granicą i przede wszystkim, żebyście nadal się rozwijali. Wielkie dzięki za wywiad.

Dzięki również!!
Pozdrawiam serdecznie!:)

Jakub na myspace.com
Disperse na myspace.com

sobota, 25 grudnia 2010

Koncerty 2010, cz.1

Mijający rok 2010 był zdecydowanie rokiem najbardziej obfitym w koncerty, w których miałem przyjemność uczestniczyć biernie, w całym moim dotychczasowym życiu. Każdy z tych występów zasługuje na kilka słów. Oto pierwsza część koncertowego podsumowania 2010 r.

Władysław Komendarek.

Legenda polskiej muzyki elektronicznej. Człowiek, który na scenie występuje sam, a robi takie zamieszanie, jakby było go tam przynajmniej 10 :). Występ bardzo dopracowany zarówno muzycznie jak i wizualnie. Komendarek genialnie stopniował napięcie, zaczynając od syntetyzatorowych świergotów w stylu dawnego Jarre'a, stopniowo atakując w sposób coraz bardziej nowoczesny, ostrzejszy, energetyczny. Byłem pod ogromnym wrażeniem. Jeden minus – w Uchu na okoliczność koncertu Komendarka postawiono krzesła, a tej muzyki zdecydowanie nie powinno się słuchać na siedząco. Jest bardzo żywiołowa, często taneczna. Z drugiej strony – ludzi przyszło tak mało, że gdyby nie to, klub mógłby wydawać się pusty. I to mogłoby stanowić jeszcze większy minus.


Weatherstorm

Młodziutki zespół bodajże z Gdyni, nie wiem nawet czy jeszcze grają – od tamtego występu nigdzie nie widziałem plakatu z ich występu. Koncert sympatyczny, grali z jajem, pasją, całkiem, jak na tak młodych chłopaków solidnie, choć prochu nie wymyślili – zespół jakich setki. Na minus – cover „YYZ” Rush, który zagrali na bis, zupełnie im nie wyszedł.


Anthrax

Pierwsza kobyła, z którą w mijającym roku miałem styczność – spośród ikon trashmetalu które spotkały się na warszawskim Sonisphere Anthrax jest kapelą najmniej trash i najbardziej heavy. Nigdy nie byłem wielkim fanem ani tego zespołu, ani takiego grania, koncert również nie rzucił mnie na łopatki, podczas ich występu myślałem już o Slayerze.



Megadeth

Kobyła druga, podobnie jak w przypadku Anhrax – zespół, który nigdy jakoś mocniej do mnie nie przemówił. Na plus Megadeth – kapela ma znakomitych gitarzystów. Jeśli chodzi o solówki – było na co popatrzeć i czego posłuchać. Podobnie jak wszyscy – padli ofiarą dźwiękowego handicapu zastosowanego, aby - nie daj Boże – żadna kapela nie wypadła lepiej od Metallici. Przez cały występ były problemy z mikrofonem Mustaine'a, momentami w ogóle nie było go słychać. Śmieszna sytuacja: po występie Mustaine stwierdził, że jesteśmy (my, widzowie) piękni i że Bóg nas kocha. Po nich zagrał Slayer. Miałem nadzieję, że zaczną od „Disciple” i padną słowa „God hates us all!!!!!!”.


Slayer

Bezapelacyjnie najlepszy koncert, na jakim byłem – tak w mijającym roku, jak w życiu. Slayer w klasycznym składzie – z Dave'm Lombardo na perkusji to siła, jakiej nie zatrzyma żadna armia. Zaczęło się od – a jakże – problemów z nagłośnieniem. Przez pierwsze dwa kawałki nie było słychać gitar, więc nie było spodziewanej chłosty od początku, jakiej się spodziewałem. Metallice jednak pomogło to niewiele – w moim odczuciu nawet gorzej nagłośniony Slayer z dodatkowym handicapem w postaci słońca świecącego ludziom w oczy podczas ich występu wciąga ich nosem bez wysiłku. Byłem w życiu na niejednym koncercie grindcore'owym czy deathmetalowym i słowo daję – żadna z tych kapel nawet w połowie nie zbliżyła się do mocy, z jaką gra Slayer. Kulminacyjnym momentem występu było dla mnie krótkie solo Lombardo, podczas którego zdarłem sobie gardło tak, że potem przez dwa dni chrypiałem. Piękny występ. W kwietniu Slayer w towarzystwie Megadeth ponownie zawita do Polski, tym razem do Łodzi. Już zaczynam kombinować jak się tam pojawić, zwłaszcza, że tym razem Metallici nie będzie, więc jest nadzieja na dłuższego seta i porządne brzmienie.



Metallica

Metallica to kawał historii. Przede wszystkim oni odpowiadają za wyciągnięcie muzyki metalowej na światło dzienne i chociażby z tego tytułu należy im się szacunek. Mnie osobiście jednak dawno już przestała grzać – chyba po prostu wszędzie jest ich za dużo. W tym konkretnym występie nie podobało mi się kilka rzeczy – po pierwsze: hipokryzja. Hettfield ze sceny mocno lizał pośladki kolegów z kapel, które występowały przed nim (patrz scena po „Fade to black” bodajże, kiedy kamera robi zbliżenie prawej ręki Hettfielda, a ten odwraca kostkę w jej stronę i oczom naszym ukazują się logo „wielkiej czwórki” - publiczność oczywiście bije brawo, ja się tylko klepnąłem w czoło), jednak wszyscy oprócz Metallicy mięli spieprzone nagłośnienie, dużo mniej czasu na występ i rażące publiczność słońce za plecami. Przypadkiem zupełnie. Dalej – nie podobały mi się fajerwerki – po cholerę to komu? To ma być Metallica czy Lady Gaga? Przyszedłem na koncert czy na tanie show? Na plus występu: sporo kawałków z „Kill'em all”, moim zdaniem najlepszej ich płyty.

piątek, 24 grudnia 2010

Zawsze jest coś więcej.

Jakąkolwiek drogę wybrałeś/wybrałaś – zawsze będzie coś więcej. Zawsze coś więcej można odkryć, stworzyć, nauczyć się. Jeśli potrafić czerpać z tego co robisz satysfakcję, jeżeli droga jest dla Ciebie celem – masz duże szanse na to, aby być człowiekiem szczęśliwym i zadowolonym z życia.
Również w muzyce. Im dalej zabrniesz, im więcej znasz, potrafisz, słyszałeś – tym szersze masz horyzonty, tym więcej widzisz ścieżek, którymi możesz iść dalej. Z początku wybierasz instynktownie, z czasem zaczynasz to robić coraz bardziej świadomie, kontrolować swój rozwój. Czasami nie mogę oprzeć się wrażeniu, że gram swoje życie. Im bardziej świadomie to robię, tym lepiej czuję się na tym świecie.
Do działania napędzają mnie dwa pragnienia: przyjemności i rozwoju, przy czym najwyższą przyjemność czerpię z rozwijania się właśnie. Zawsze jest coś więcej, nie ma czegoś takiego jak meta. Dlatego gdy ktoś mnie pyta, czy chciałbym żyć wiecznie, odpowiadam: tak.

wtorek, 21 grudnia 2010

Animals As Leaders.

Miałem okres fascynacji technicznym gitarowym graniem. To chyba naturalny etap w związku człowieka z instrumentem, o ile jest to związek z miłości. Dużo słuchałem Dream Theater i Liquid Tension Experiment, lubiłem patrzeć na to, jak chodzą palce Johna Petrucciego. Z czasem jednak zarówno DT jak i muzyka gitarowych wymiataczy w guście Vaia czy Satrianiego zaczęła mnie nudzić: było tam mnóstwo sportu na niesamowitym, wyczynowym poziomie, jednak nic, co by do mnie przemówiło jakoś głębiej.
Pojawił się zespół Mudvayne, który na pierwszej płycie połączył granie techniczne z graniem emocjonalnym i agresywnym. Teraz chłopaki grają pop, jednak wtedy zarówno mnie jak i basiście z mojej ówczesnej kapeli w dużej mierze wytyczyli artystyczne drogi (szumne określenie troszkę jak na muzyków amatorów, którzy nigdy poza własnym województwem nie zagrali, jednak nie boję się go użyć: obaj osiągnęliśmy niezły poziom i udało nam się wykształcić własny styl).
Potem były zespoły jak Psyopus czy Cephalic Carnage, które imponowały zarówno mocą jak i techniką. Na trójmiejskim podwórku zdarzyło mi się zobaczyć na żywo kapele Ajdath i Fulcrum, które jakkolwiek nie zrobiły kariery takiej jak wymienione wyżej, to prezentowały (Fulcrum nawet nadal prezentuje) taki poziom, że chyba warto o nich wspomnieć.
W tej chwili słucham zespołu Animals As Leaders, którego liderem jest gitarzysta Tosin Abassi. Moja muzyczna wrażliwość mocno się zmieniła (lubię myśleć, że ewoluowała) – moc i technika to w tej chwili dla mnie za mało, choć na pewno nie są to minusy. Szukam czegoś nowego, złamania konwencji, czegoś niedefiniowalnego tak do końca, czegoś co mnie zaczaruje. Animals As Leaders ma spore szanse na to, że uratuje mnie dla szeroko pojętej muzyki metalowej (mocno walczy o mnie jazz). Kompozycje Tosina Abassi, jakkolwiek bardzo bogate i pełne zakamarków których nie widać (słychać) za pierwszym przesłuchaniem, są pozbawione jakiejkolwiek pretensjonalności czy egzaltacji (znajomy punkowy perkusista określał to dosadniej: masturbacją) która tak mnie w tej chwili drażni w Liquid Tension Experiment czy DT. Ogromna muzyczna erudycja i pomysłowość łączy się z umiarem, szczerością (nie ma pozy, szpanu i banału, jak u Vaia chociażby). AAL czerpią z metalu, jazzu, elektroniki, czy muzyki klasycznej, często przebijają się też inne gatunki. Porywają się na karkołomne na pierwszy rzut oka (ucha) eksperymenty, które jednak okazują się być działaniami bardzo dokładnie przemyślanymi i wkomponowanymi w całość tak, aby nie pozwolić słuchaczowi się oderwać.
Wirtuozeria to nie jest tylko dobre wytrenowanie – gdyby w ten sposób ją definiować to w prawie każdym miasteczku mieszka wirtuoz czy dwóch, a w większych miastach jest takich od kilkudziesięciu do kilkuset. Technika na pewno nie przeszkadza, jednak sama technika to o wiele za mało. Dla mnie wirtuozeria polega na tym, że potrafi się wykreować zupełnie nową rzeczywistość, która wciąga słuchacza, sprawia, że chce tej rzeczywistości doświadczać, podróżować po niej. Tosin Abassi tak mi właśnie robi. Petrucci już nie, Vai czy Satriani nie robili mi tak nigdy.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Autobiografia.

Zaczynałem jak chyba większość gitarzystów w wieku zbliżonym do mojego od Defila. Stał się moją własnością na skutek wymiany na rower górski – z materialnego punktu widzenia interes zrobiłem kiepski, nawet uwzględniając, że rower stanowiącemu drugą stronę interesu koledze po dwóch tygodniach ukradziono. Patrząc na to szerzej – materialny aspekt mojego życia wskutek rzeczonego interesu cierpiał zawsze i chyba nadal cierpi – bo zamiast jak każdy normalny człowiek wchodzący w dorosły wiek skupić się na zarabianiu pieniędzy ja skupiałem się na tym, żeby grać. I żeby być szczerym – choć od tamtego czasu bardzo się zmieniłem, to to akurat zmieniło się nieznacznie.
Zaczęło się od kapeli (a jakże) punkowej, która potem przeistoczyła się w hardcore'owo – numetalową. Z tamtym składem grałem pierwsze koncerty, nawiązywałem pierwsze pijackie przyjaźnie i miałem pierwsze pomysły na podbicie muzyką świata – jak się później okazało tylko ja w tym zespole traktowałem je bez należytego dystansu. Zresztą również – o ile się orientuję - jako jedyny z tamtego składu nadal czynnie gram.
Potem był zespół progmetalowy, ogromny rozwój, zabawa z rytmiką i melodyką, kilkadziesiąt koncertów w kilkunastu miastach... z tym zespołem grałem długo – ok. cztery lata. Wszystko co robiliśmy muzycznie było bardzo dokładnie przemyślane i przepracowane – aż za bardzo, moim zdaniem. Niewątpliwie miło grało się coraz bardziej skomplikowane rzeczy, bo miało się świadomość tego, że idzie się do przodu. Niestety – działania pozamuzyczne były totalnie chaotyczne i kapela rozbiła się o prozę życia.
Był też krótki epizod z kapelą reggae. Pomijając fakt, że z wokalistką owego zespołu miałem epizod wcale nie taki krótki, choć już niemuzyczny - nie była to kapela szczególnie istotna. Ale była.
Potem był krok w tył, który okazał się krokiem wprzód. Kapela z ludźmi dużo, dużo młodszymi ode mnie, którzy z początku (pomijając wokalistkę) nie grzeszyli warsztatem. Skończyła się właśnie w tym momencie, w którym powinna była się na serio zacząć – wypracowany poziom, ograny materiał na konkretnego seta, nieźle nagrane demo, kilka ustawionych koncertów z perspektywą ustawienia kolejnych i nagle... koniec. Szkoda. Była to jak dotąd jedyna jak dotąd kapela w której grałem, której udało się zarejestrować demo od początku do końca.
Potem próba przerobienia na kapelę ekipy która lubiła ze sobą jarać i grać. Odszedłem gdy postanowiłem przestać jarać. Kapela padła kilka miesięcy po moim odejściu. Ciężko o tym powiedzieć coś więcej, bo niewiele się wydarzyło.
A teraz jest nowy projekt – noise'owo – funkowo – jazzowo – eksperymentalno - instrumentalny zespół który czeka na nazwę i idzie naprzód w tempie od którego opada mi szczęka. Kolejna nadzieja na to, że uda się w końcu podbić świat i robić to, co się kocha. Uda się? Tym razem na pewno się uda.

środa, 15 grudnia 2010

Niwea - Sopot, Papryka, 12.12

O Niwea nie jest łatwo pisać, pewnie m.in. z tego powodu pisze się o nich niewiele. W Papryce miałem przyjemność widzieć ich po raz pierwszy i właściwie nie do końca wiedziałem, czego można się po nich spodziewać.
Występ Niwea nie był po prostu koncertem – oprawa parateatralna jest tu integralną częścią całości. Ta relacja więc nie może być po prostu relacją. Nie będę oceniał, bo było to coś na tyle wyjątkowego – przynajmniej w świetle występów, jakich odbiorcą zdarzyło mi się być do tej pory w życiu – że z braku materiału porównawczemu ocenianiu podlegać nie może. Nie będę ze szczegółami i chronologicznie opisywał, co Szczęsny i Bąkowski w trakcie występu robili, bo to miało moim zdaniem wartość tylko w ich wykonaniu i przy użyciu środków, jakich używali.
Przyszło mało ludzi, i dobrze – klimat był nieziemski. Występ był krótki – plus minus 40 min. i też dobrze – stanowił zamkniętą całość (były dwa bisy, ale chyba właśnie tyle miało ich być). Nie było improwizacji (a przynajmniej nie zauważyłem), był hicior „Miły młody człowiek”, w którym udało się zaangażować publiczność – też pewnie element wcześniej przetestowany na innych publicznościach. I był tekst, który zniszczył – Bąkowski przed drugim bisem „A teraz zagramy piosenkę, która w sensie metaforycznym odnosi się do wszystkiego w ogóle”. Zaiste piękne podsumowanie, choć chyba nie wszyscy zebrani zrozumieli żart.

piątek, 10 grudnia 2010

Szału nie ma - recenzja książki "Komeda. Księżycowy chłopiec" Emilii Batury.

Sporo się po tej książce spodziewałem – niedawno przeczytałem „Desperado” - autobiografię Stańki, która mocno przyczyniła się do tego, że do reszty oszalałem na punkcie jazzu. Otwierając biografię Komedy miałem nadzieję na to, że pomoże mi jeszcze głębiej wniknąć w tą muzykę i klimat wokół niej. Nic takiego się nie stało.
Książka jest bardzo ładnie wydana i szybko się ją czyta. I to właściwie wszystko, jeśli chodzi o dobre rzeczy, które mogę na jej temat powiedzieć.
W trakcie lektury miałem wrażenie, że to nie jest książka o Komedzie, tylko o jego żonie. Zosia niewątpliwie była postacią nietuzinkową i wywarła ogromny wpływ na muzykę i życie Krzysztofa, ale to jednak nie z jej powodu sięgnąłem po tą książkę. To prawda, że wydawca zaznaczył w recenzji z tyłu okładki, że nie jest to biografia typowa, że autorka próbuje pokazać Komedę sięgając po szczegóły z jego życia osobistego, ale cholera – Komeda był przede wszystkim muzykiem i twórcą muzyki więc moim skromnym zdaniem książka o nim powinna dotyczyć przede wszystkim muzyki. Miałem wrażenie, że autorka nawet nie zadała sobie trudu, żeby porozmawiać z ludźmi, którzy z Komedą grali – postaci te są tak zmarginalizowane, że niemal niewidoczne. Stańko jest wspomniany dwu lub trzykrotnie, Roman Dyląg może ze dwa razy – podkreślam słowo „wspomniany”. Temat relacji pomiędzy Komedą i tymi dwoma muzykami w książce praktycznie nie istnieje, może poza stwierdzeniem, że Stańko jest artystą najbliższym duchowo Komedzie. Natomiast ze szczegółami pani Batura opisuje w jaki sposób Zosia urządzała ich wspólne mieszkanie, jak była pomysłowa zakrywając wilgoć... Mnie osobiście to akurat mało obchodzi. W odróżnieniu od procesu twórczego, od metod pracy Komedy – kwestii ledwie w „Księżycowym Chłopcu” poruszonej. Więcej na ten temat dowiedziałem się z „Desperado”.
Myślę, że warto zapamiętać nazwisko autorki. Ja na pewno zapamiętam – następnym razem gdy zobaczę na wystawie książkę o interesującej mnie postaci przed zakupem sprawdzę, czy to nie pani Batura ją napisała.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Świetliki

Kazik Staszewski powiedział kiedyś o Świetlickim, że jest znakomitym przykładem na to, jak swoich wierszy wykonywać nie należy. Podobnie jak w wielu kwestiach mamy na ten temat zdania skrajnie różne.
Świetliki to obok Pidżamy Porno kapela, która chyba najmocniej wpłynęła na to jak odbieram świat. Teksty Świelickiego zawsze trafiały mi w sam środek głowy i nie wyobrażam sobie, żeby w wykonaniu kogoś innego miały siłę zbliżoną choćby w jednej czwartej do jego własnych interpretacji (tak, Lindy to również dotyczy). To, co najbardziej mi się w tych kawałkach podoba to fakt, że w momencie życia w którym obecnie się znajduję znaczą dla mnie coś zupełnie innego niż w okresie, w którym zetknąłem się z nimi po raz pierwszy. To ingardenowskie miejsce niedookreślone – przestrzeń dzieła, którą odbiorca wypełnia sobą stając się jego swoistym współautorem, tworząc coś, co percypuje jako jedyny i jedynie w chwili obcowania. Jutro ten kawałek będzie mi mówił o czymś innym. Zmienia się razem ze mną.

niedziela, 5 grudnia 2010

Krzyk

Krzyk zawsze był dla mnie punktem wyjścia. Nie miłość. Nie ból. Nie radość. Nie smutek. Właśnie krzyk.
Nie krzyczę po to, żeby coś osiągnąć, chyba że mówimy o osiągnięciu jakiegoś stanu świadomości. Gdy krzyczę, bardzo wyraźnie czuję wpływ tych wszystkich substancji które działają w moim organizmie mocniej niż normalnie i jest to cholernie przyjemne uczucie. W pewnym sensie krzyk jest dla mnie narkotykiem po prostu.
Na warszawskim koncercie Slayera nie krzyczał prawie nikt – pewnie ludzie nie zdążyli się jeszcze upić. Możliwe też, że zadziałał brzmieniowy handicap, o autorstwo którego podejrzewam ekipę Metallicy – ludzie nie dostali po uszach od początku tak jak powinni byli, więc emocje opadły. Był jednak taki moment, gdy Lombardo zagrał solówkę. Wiadomo, jak Lombardo gra – nie widzę sensu żeby się nad tym rozwodzić. Zacząłem w tym momencie krzyczeć, z całej siły. Nie wiem, czy krzyczał ktoś jeszcze, całkiem możliwe, bo temperatura urosła w tym momencie tak, że aż parzyło. Ten krzyk nie był długi, ale zdarł mi gardło – chrypiałem przez 2 dni.
Chcę jeszcze kiedyś tak krzyknąć. Chyba niczego nie chcę bardziej.

sobota, 4 grudnia 2010

Coltrane

Pisanie o muzyce jest trudne. Można opisywać wydarzenia z życia muzyków, można pisać o okolicznościach powstawania utworów, ale nie dotknie się słowami sedna.

Jeśli na tym świecie istnieje coś nadprzyrodzonego, to szukałbym tego czegoś w dźwiękach Coltrane'a raczej niż w świętych pierdołach za pomocą których jedni próbują kontrolować drugich. Myślę jednak, że niczego nadprzyrodzonego nie ma. Coltrane był człowiekiem, a więc wyprostowaną, superinteligentną małpą jak ja czy Ty. To, czego dotykał, co aktywował, było ludzkie i powszechne. A jednak wymyka się językowi, wymyka się logice, metodzie naukowej. Nie da się tego nazwać, zmierzyć, opisać. I raczej nieprędko się to zmieni – koniec końców istnieje to przynajmniej tak długo jak człowiek, a możliwe, że tak długo jak istnienie.